Kroczyłem granitowymi chodnikami, drogę mi wskazywały fioletowe neony, jechałem schodami ruchomymi jak grzbiet wracającego do życia pterodaktyla. W hali głównej, w buchającym ogniem niczym cmentarz we Wszystkich Świętych pawilonie Relay kupowałem batony i gazety.
Człowiek na wskroś skloszardziały stał obok mnie, w ręku trzymał najnowszy numer „Playboya" i bardzo nadpobudliwie, i z bardzo wschodnim akcentem mówił:
– Kto naczalnym redaktorom jest? Kto naczalnym redaktorom jest? Czy to jest prawda, że naczalnym redaktorom jest priezidient specgrupy Pytlakowskij niejakij?
– Jaki Pytlakowski? O co panu chodzi? – pytały spłoszone dziewczyny zza lady, prym pośród nich wiodła ostra, pełna brunecica z niechybnie bardzo korzystnym biustem, pełne osiem punktów nie do podważenia. – O co panu chodzi?
Człowiek na wskroś skloszardziały skupił się na chwilę, powściągnął nadpobudliwość i z mozolną rzeczowością próbował swoją – jak się okazało: miłosną, ale i nieczystą – sprawę wykładać.
– No moje dieło w tom, szto ja chodził z jedną dziewczyną, ja jejo bardzo kochał, ja jejo dalej bardzo kocham i teraz jej zdjęcia w proszłom numerze „Playboya” pokazali się… No i mnie nie za bardzo przyjemnie jest…
Dziewczyny zza lady wzruszyły się i jęły na skloszardziałego amanta przychylnie i czule spoglądać, mnie zaś natychmiast – jakby ktoś lampkę zapalił – cała jego prosta historia zaświeciła się w głowie. Już nie mówię, że po swojemu ją „usłyszałem", nie chce mi się bez przerwy protokołować reakcji moich zmodyfikowanych władz poznawczych. Powiedzmy: nagle cała historia skloszardziałego rozbłysła w moim uchu.
Przyjechali razem zza wschodniej granicy, kochali się, byli szczęśliwi. Polska im się jawiła jak ziemia obiecana, byli pewni, że tu zarobią na huczne wesele, na samochód, może nawet na mieszkanie. Szukali pracy – nie bardzo wychodziło, próbowali handlować na Stadionie – ledwo starczało na jedzenie. On pił coraz więcej, ona w końcu uległa namowom koleżanki: zdecydowała się na kurestwo. Ale miała wielki hart ducha – świadomie decydując się na kurestwo, nie popadła zarazem – bardzo rzadki przypadek – w kurestwo bezkrytyczne. Miała też szczęście: porywającą architekturę jej zabużańskiego ciała docenił wpierw pewien możny właściciel kancelarii notarialnej, potem jego przyjaciel, operator telewizji kablowej. Z początku cierpiała, z początku wierzyła szczerze, że, jak zarobi trochę grosza, wróci do swojego – dajmy na to – Wowy. (Zresztą nie: dajmy na to, skloszardziały niezbicie nosił takie imię, mój słuch nie miał cienia wątpliwości). Ale Wowa niestety pił już apokaliptycznie, robił się obleśniejszy od niektórych klientów, klienci zresztą na ogół byli bardzo mili, polscy panowie, nastajaszczije polskije grafy to jest jednak coś: inny dotyk, inny smak, inny zapach.
(Niekiedy także, trzeba ci, bladzi słodka, wiedzieć: inny słuch). Z czasem z ulgą wychodziła z domu. Wowa w końcu zrobił się całkowicie nie do zniesienia, nawet jego źrenice zajeżdżały gorzką żołądkową. Musieli się rozstać. Bóg o tym rozstaniu wiedział od dawna, w każdym razie na długo przed ich wyjazdem do Polszy. Musieli się rozstać, ona – mimo wszystko – szła w górę, on – jak kamień – leciał w dół. Ona wylądowała na zdjęciach w „Playboyu", on w podziemiach Dworca Centralnego.
– Tak, że ja by chciał wiedzieć – ciągnął swą skargę upadły i zdradzony przybysz zza wschodniej granicy – kto naczalnikom jest, kto do „Playboya" zdjęcia zatwierdza? Czy tak, jak mnie jeden drug mówił, mnie taką okropność osobiście pan naczalnik Pytlakowskij sdiełał?
– Ach, to trzeba do redakcji – dziewczyny zza lady były niezmiernie skore do pomocy – Musi pan do redakcji pójść… My tylko sprzedajemy to, co przysyłają…
– A gdzie redakcja mieści się?
– Sprawdzi pan sobie w stopce. Tam musi być adres, telefon, faks, wszystko – przekrzykiwały się sojuszniczki porzuconego kochanka, ostra brunecica, niestety, najbardziej.
– No nie znaju, no nie wiem – wahał się skloszardziały. – Dobrze, sprawdzę – powiedział nagle dziwnie zmienionym głosem, wetknął „Playboya" pod pachę i nadzwyczaj rączym jak na udręczonego Romea krokiem ruszył ku wyjściu.
Dziewczyny w pierwszej chwili nie zareagowały, potem spojrzały po sobie. Brunecica – a jednak nie zawiodłaś mnie nadziejo – pierwsza się opamiętała.
– Ale proszę pana – zawołała – pan nie zapłacił! Zapłacić trzeba!
Tamten jednak już pruł dobrze wyćwiczonym pędem na ukos przez halę główną, znikał w tłumie, a wraz z nim
pierzchały wszystkie, jak się okazywało, zbyt pochopnie przeze mnie usłyszane epizody jego rzekomego losu.
– Zapłacę – powiedziałem zdecydowanym głosem – zapłacę za tamtego pana.
Panienki zza lady reagowały z nieufnym ociąganiem, były w gotowości do wszczęcia pogoni i wymierzenia sprawiedliwości, ja zaś Majstrowałem przestępstwo, psułem zabawę w pełne podniosłości przestrzeganie prawa i w ogóle kto wie, co kombinowałem.
– Dlaczego pan ma płacić? Jak pan zapłaci, pan dostanie to, za co pan zapłacił. Pan płaci, pan bierze „Playboya". Czemu ma pan za jakiegoś łazęgę płacić? – Nieprzychylnie, bardzo nieprzychylnie (i to przez kogo? rzecz jasna, przez smagłą cycatkę!) – moja oferta została przyjęta.
– Wie pani, to jest trochę bardziej skomplikowana sytuacja. Znam tego człowieka, on mnie nie pamięta i nie poznaje, bo zauważyła pani, z głową trochę nie tego. Ale ja kiedyś z nim w piłkę grałem, mieszkał w kamienicy obok, żal mi człowieka, żal mi sąsiada… Niech pani będzie spokojna… On, jak mu się poprawi, na pewno mi odda. Zawsze oddaje – powiedziałem bez przekonania, widząc wszakże jej pełen politowania wzrok, nagle zmieniłem tonację z łagodnie perswazyjnej na stanowczo oznajmującą i dodałem:
– A poza tym, proszę pani, ja mam pieniędzy jak lodu. Rozumie pani? Jak lodu!
Niestety, ani forma, ani treść mego wyznania nie sprawiły na zmysłowej kioskarce należytego wrażenia. Prawdę powiedziawszy, nie sprawiły na niej żadnego wrażenia.
– Czyli co? Płaci pan i pan nie bierze, tak? – powiedziała z wrogą, bo rzekomą cierpliwością.
– Owszem, proszę pani, nie biorę „Playboya", płacę natomiast za tamten zabrany przez mojego dawnego sąsiada egzemplarz. Oprócz tego jednak – moja wyrozumiałość też już dobiegła końca i teraz umyślnie wolno i dobitnie cedziłem słowo za słowem – oprócz tego jednak jeszcze coś, proszę pani, biorę. Biorę cztery batony Cadbury, biorę „Życie Warszawy", biorę i płacę. „Playboya" natomiast nie biorę także z tego powodu, że nie dalej jak trzy dni temu tutaj u pań kupiłem ten właśnie najnowszy lipcowy już, tak, lipcowy numer. Nie pamięta mnie pani? Przecież ja tu jestem prawie codziennie, a „Playboya" kupuję regularnie…
Milczała. Milczały jej koleżanki. W milczeniu podały mi gazetę i batony i w milczeniu przyjęły ode mnie pieniądze. Nie dziwiło mnie to – w Polsce wszelkie, najdrobniejsze nawet akcje charytatywne budzą – w najlepszym razie – kontrowersje. Spoglądały na mnie jak na typowego palanta dobroczyńcę, gdyby jednak znały prawdziwe powody mojego gestu, spoglądałyby na mnie jak na krwawego czuba. Przecież ja nie byłem żadnym szlachetnym obrońcą bezdomnych, nie miałem żadnego wyrozumienia dla nędzarzy, których desperacja zmusza do kradzieży, nie byłem żadnym darczyńcą ofiarującym skromny datek. Ja, potomek zamożnego rodu Wojewodów, zawsze żywiłem pogardę dla wszelkiej dobroczynności. Ja, ma się rozumieć, tego fałszywego ruskiego kochanka, za którego teraz rzekomo wspaniałomyślnie płaciłem, nie tylko nigdy na oczy nie widziałem i ani mi się śniło mu współczuć, bronić go czy osłaniać, ja gnoja głęboko nienawidziłem i życzyłem mu jak najgorzej. Ja za niego wcale nie płaciłem. Ja sam sobie wymierzałem grzywnę. Ja – za to, że tak haniebnie dałem się byle wszarzowi z Dworca Centralnego nabrać, że uwierzyłem w prawdziwość jego, trzeba zresztą przyznać, nieźle symulowanego, wschodniego akcentu, że w całości kupiłem sprzedawaną przez niego historię – sam siebie karałem karą pieniężną w wysokości 8 złotych i 95 groszy. Nie bawiłem się już w żadne samemu sobie dawane upomnienia czy ekskomuniki! Sam siebie – owszem – z dosłowną prostotą po kieszeni grzmociłem! Obsuwa, kompletna obsuwa!
Wyjeżdżałem na powierzchnię ziemi schodami chybotliwymi jak kra na Styksie, wracałem do domu, wściekłość i nienawiść ustępowały z serca mego. A może jednak…? A może jednak tak? – zaczynałem wbrew oczywistym przesłankom przywoływać pierwotną wersję wydarzeń. Może jednak fakt, że ten rzekomy Wowa opowiadał o swojej rzekomej dziewczynie, której zdjęcia rzekomo ukazały się w „Playboyu", i czynił to tylko po to, żeby odwrócić uwagę i ukraść „Playboya" – może te aferzaste okoliczności nie wykluczają, że był on mimo wszystko prawdziwym Wową i dziewczyna, i cała historia też były prawdziwe?