— Chodź z nami, płyniemy do miasta.
— Do jakiego miasta?
— Naszego własnego — odkrzyknął mężczyzna i roześmiał się.
— Miasta, które rade jest podróżnikom — zawołał drugi, a inny dodał nieco ciszej tenorem, który tak słodko dźwięczał w ich pieśni:
— Tych, którzy nie mają zamiaru nikogo krzywdzić, od nas również nie spotka krzywda.
A kobieta, głosem, w którym zdawał się dźwięczeć śmiech, zawołała:
— Wyjdź z puszczy, podróżniku, i posłuchaj przed nocą naszej muzyki.
Nazywali go słowem, które oznaczało podróżnika lub posłańca.
— Kim jesteście? — zapytał.
Wiatr wiał, a woda płynęła. Łódka na wodzie i łódka w powietrzu unosiły się bez ruchu w prądach powietrza i wody, razem i osobno, jak gdyby związane czarem.
— Jesteśmy ludźmi.
Wraz z odpowiedzią czar prysnął, zdmuchnięty jak słodki dźwięk czy zapach wiejącym od wschodu wiatrem. Falkowi zdawało się, że znowu czuje okaleczonego ptaka szarpiącego się w jego rękach i wykrzykującego ludzkie słowa swym przeszywającym nieludzkim głosem: tak jak i wówczas wstrząsnął nim dreszcz i bez wahania, bez udziału świadomości wystrzelił śmigaczem na pełnej prędkości w dół rzeki.
Żaden dźwięk nie dobiegł z łodzi, chociaż teraz wiatr wiał od nich ku niemu, i po kilku chwilach, kiedy zaczęły ogarniać go wątpliwości, przyhamował i obejrzał się za siebie. Aż po odległy zakręt rzeki nic nie było widać na szerokiej, ciemnej powierzchni wody.
Po tym spotkaniu Falk nie bawił się już śmigaczem. Ruszył przed siebie tak szybko i cicho, jak to tylko było możliwe — nie rozpalił ogniska tej nocy i spał niespokojnie. Jednak coś z czaru pozostało. Słodkie głosy mówiły o mieście w starożytnym języku — elonaae — i podążając z biegiem rzeki, sam pomiędzy wodą, niebem i puszczą, wyszeptał głośno to słowo. Elonaae, Miejsce Ludzi: niezliczone mnóstwo ludzi zebranych razem, nie jeden dom, lecz tysiące domów, wielkie budynki mieszkalne, wieże, ściany, okna, ulice i place, gdzie zbiegają się ulice, domy handlowe opisane w książkach, gdzie gromadzono i sprzedawano wszystkie wspaniałe wytwory ludzkich rąk, pałace rządu, gdzie możni tego świata spotykali się, aby mówić o swych wielkich dziełach, pola, z których startowały statki, aby mknąć poprzez czas ku obcym słońcom; czyż Ziemia naprawdę zrodziła kiedyś tak cudowne miejsca jak Siedziby Ludzi?
Teraz nie ma już żadnego. Pozostało tylko Es Toch, Miejsce Kłamstwa. Nie było miasta we Wschodnim Lesie. Żadnych wież z kamienia, stali i kryształu zatłoczonych duszami unoszącymi się znad moczarów i olchowych gajów, króliczych nor i jelenich ścieżek, zagubionych dróg i strzaskanych, pogrzebanych w ziemi kamieni.
Jednak wizja miasta pozostała w Falku, niemal jak przyćmiona pamięć czegoś, co niegdyś znał. Tym właśnie oceniał siłę przynęty — złudzeniem, z którego na razie bezpiecznie się wykaraskał — i zastanawiał się, ile jeszcze czeka go takich oszustw i przynęt, gdy będzie posuwał się dalej na zachód, w kierunku ich źródła.
Wciąż pozostawiał dni i rzekę za sobą, unosząc się wraz z nimi, aż któregoś cichego, szarego popołudnia świat powoli zaczął rozszerzać się we wzbudzającą grozę przestrzeń, rozległą równinę mętnej wody pod niezmierzoną płaszczyzną nieba: ujście Leśnej Rzeki do Wewnętrznej Rzeki. Nic dziwnego, że wieści o Wewnętrznej Rzece docierały nawet do Wschodnich Domów, odległych od niej o setki mil zapomnienia i niewiedzy: była tak ogromna, że nawet Shinga nie mogli jej ukryć. Rozległa i lśniąca pustka żółtoszarej wody rozciągała się od ostatnich skupisk drzew i wysepek zalanego Lasu na zachód ku odległemu, pagórkowatemu brzegowi. Dobił do zachodniego brzegu i znalazł się po raz pierwszy, jak sięgał pamięcią, poza Lasem.
Na północ, zachód i południe rozciągała się falista kraina porośnięta licznymi kępami drzew i zbitym gąszczem zarośli w dolinach, lecz niczym nie przesłonięta na szerokich przestrzeniach równin. Falk, ulegając własnemu nieświadomemu złudzeniu, wytężył wzrok, aby dostrzec góry. Mieszkańcy Lasu sądzili, że ten równinny kraj, Preria, ciągnie się na przestrzeni być może i tysiąca mil, jednak nikt w Domu Zove nie wiedział tego z całą pewnością.
Nie dojrzał gór, lecz tej nocy widział skraj świata, tam gdzie przecinał gwiezdny pył nieba. Nigdy dotychczas nie widział horyzontu. Cała jego pamięć otoczona była ścianą liści i gałęzi. Lecz tutaj nic nie odgradzało go od gwiazd, które płynęły wznosząc się od skraju Ziemi ku górze ogromnej kopuły — półkuli zbudowanej z czerni zdobnej we wzory ułożone z ognistych punktów. A pod nim koło zamykało się; godzina po godzinie pochylający się horyzont odsłaniał ogniste wzory leżące na wschodzie, pod Ziemią. Czuwał przez połowę długiej, zimowej nocy i nie spał już, kiedy opadający wschodni skraj świata przeciął tarczę słońca i światło dochodzące z dalekiej przestrzeni zalało równiny.
Tego dnia podążył wprost za zachód kierując się wskazaniami kompasu; tak samo przez kolejny i jeszcze jeden dzień. Teraz, kiedy jego droga nie była wyznaczona krętym biegiem rzeki, poruszał się prosto i szybko. Jazda śmigaczem nie była już tak nudna jak nad wodą; nad nierównym gruntem maszyna podskakiwała i przechylała się na każdym wzniesieniu i obniżeniu terenu, jeśli bez przerwy uważnie nie kontrolował układu sterującego. Podobały mu się te rozległe przestrzenie otwartego nieba i prerii i zrozumiał, że samotność może być przyjemnością, kiedy jest się samotnym w tak ogromnej dziedzinie. Pogoda była łagodna; spokojny, rozsłoneczniony okres późnej zimy. Wspominając Las czuł j się, jak gdyby wyszedł z dusznej, tajemniczej ciemności w światło i przestrzeń, jak gdyby prerie były jedną olbrzymią Polaną. Dzikie czerwonoskóre bydło, w stadach liczących dziesiątki tysięcy sztuk, ciemniało na dalekich równinach jak cienie chmur. Ziemia była wszędzie ciemna, tylko gdzieniegdzie pokryta mgiełką delikatnej zieleni, tam gdzie wyrastały pierwsze źdźbła najwcześniejszych, dwuliściennych traw, a pod i nad ziemią ryły i biegały niezliczone rzesze małych stworzeń: króliki, borsuki, myszy, zdziczałe koty, krety, pasiastookie arkturie, antylopy, żółte szczekacze — pieszczochy i szkodniki dawno upadłej cywilizacji. Ogromna przestrzeń nieba wypełniona była furkotem skrzydeł. O zmierzchu nad brzegami rzek zapadały stada białych czapli o długich nogach i długich rozpostartych skrzydłach odbijających się w lustrze wody rozlanej pomiędzy bezlistnymi topolami i trzcinami.
Dlaczego ludzie nie podróżują już, żeby oglądać swój świat — zastanawiał się Falk siedząc przy obozowym ognisku, które płonęło jak maleńki opal pod rozległym, błękitnym sklepieniem okrywającego prerię zmierzchu. Dlaczego tacy ludzie jak Zove i Metock kryją się w lasach i nigdy ich nie opuszczają, by ujrzeć niezmierzony przepych Ziemi? Wiedział teraz coś, czego oni, którzy przecież wszystkiego go nauczyli, nie wiedzieli: że człowiek może zobaczyć swoją planetę obracającą się wśród gwiazd…