Odprężony i otępiały, zbierając resztki sił na następny etap ich powolnej, ciężkiej ucieczki, Falk nie odpowiedział. W końcu, krzywiąc się, wymruczał:
— Cóż innego…
— Nie wiem. Chyba musiałeś.
Jej twarz była blada i napięta; nie zwrócił uwagi na to, co powiedziała. Była zbyt zmarznięta, aby wypocząć, więc dźwignął się pociągając ją za sobą.
— Chodź. Do rzeki nie może być daleko.
Ale było daleko. Estrel przyszła do jego namiotu kilka godzin po zapadnięciu ciemności — tak o tym myślał, w języku Lasu bowiem istniało słowo oznaczające godzinę, chociaż pojęcie to było nieprecyzyjne, gdyż ludzie nie prowadzący interesów i nie podróżujący wśród gwiazd i czasu nie używają zegarów — jednak daleko było jeszcze do końca zimowej nocy. Noc płynęła, a oni szli dalej.
Właśnie schodzili w dół zbocza przedzierając się przez zmarzniętą plątaninę trawy i krzaków, kiedy pierwsza szarość zaczęła nasycać wirującą czerń zamieci. Potężne, stękające cielsko wyrosło wprost przed Falkiem i zaraz pogrążyło się w śniegu. Gdzieś blisko słyszeli parskanie jeszcze jednej krowy lub byka i po minucie wielkie stworzenia były już wszędzie wokół nich; białe pyski i dzikie, łzawe oczy łyskające światłem brzasku; ruchome śnieżne pagórki, stłoczone boki i kudłate barki. Przeszli przez stado i zeszli na brzeg niewielkiej rzeki, która oddzielała terytorium Basnasska od terytorium Samsit. Była wartka, płytka i nie zamarznięta. Musieli przebyć ją w bród; prąd zbijał stopy, niepewne na ruchomych kamieniach, szarpał kolana, wznosił się lodowatą obręczą, kiedy zanurzeni po pas brnęli przez palące zimno. Nogi odmówiły Estrel posłuszeństwa, zanim osiągnęli drugi brzeg. Falk przeniósł ją przez wodę i zagony skutych lodem trzcin, a potem w krańcowym wyczerpaniu skulił się przy niej wśród pokrytych śniegiem krzewów pod wystającą skarpą zachodniego brzegu. Wyłączył światło miotacza. Nieśmiało, lecz nieustępliwie burzliwy dzień zwyciężał ciemność.
— Musimy iść dalej, musimy rozpalić ogień.
Nie odpowiedziała.
Trzymał ją przed sobą w ramionach. Ich parki od barków w dół, buty i leginy były już sztywne od lodu. Twarz dziewczyny spoczywająca na jego ramieniu była śmiertelnie blada.
Wymówił jej imię, chcąc wyrwać ją z odrętwienia.
— Estrel! Estrel, chodź. Nie możemy tu zostać. Pójdziemy tylko kawałek dalej. To nie takie trudne. Chodź, zbudź się, maleńka, moja gołąbko, zbudź się…
W straszliwym zmęczeniu mówił do niej tak, jak zwykł mawiać do Parth, o świcie, dawno temu.
Posłuchała go w końcu, podniosła się z trudem przy jego pomocy, chwytając linkę zmarzniętymi rękawicami, i krok po kroku podążyła za nim, przekraczając brzeg i niskie urwisko wśród niezmordowanego, bezlitosnego, ciskanego wiatrem śniegu.
Trzymali się rzeki idąc na południe, tak jak mu powiedziała, kiedy planowali ucieczkę. Tak naprawdę nie miał nadziei, że odnajdą cokolwiek w tej wirującej białości, jednostajnej tak samo, jak nocna burza. Lecz wkrótce trafili na strumień zasilający rzekę, którą przebyli, i ruszyli w górę jego biegu, idąc z trudem, gdyż grunt był nierówny. Wciąż brnęli dalej. Falkowi wydawało się, że najlepszą rzeczą, jaką mógłby zrobić, byłoby położyć się i zasnąć; nie zrobił tego tylko dlatego, że przecież był ktoś, kto na niego liczył, ktoś daleko stąd, dawno temu, ktoś, kto wysłał go w tę podróż — nie mógł się położyć, bo był przed tym kimś odpowiedzialny…
Ochrypły szept dźwięczał mu w uchu: głos Estrel. Przed nimi kępa wysokich topoli majaczyła w śniegu jak przymierające głodem duchy, a Estrel szarpała go za ramię. Zaczęli krążyć tam i z powrotem po północnym brzegu przysypanego śniegiem potoku, tuż za topolami, szukając czegoś. — Kamień — powtórzyła — kamień. — I chociaż nie wiedział, na co potrzebny jej kamień, razem z nią grzebał i szukał w śniegu. Oboje pełzali na czworakach, kiedy w końcu trafiła na znak, którego szukała: pokryty śniegiem, wysoki na kilka stóp kamienny blok.
Zesztywniałymi rękawicami rozgarnęła zwały suchego śniegu po wschodniej stronie bloku. Falk pomagał jej nie odczuwając żadnej ciekawości, zobojętniały ze zmęczenia. Ich grzebanina odsłoniła metalowy prostokąt na dziwnie płaskim gruncie. Estrel usiłowała podnieść go. Trzasnęła ukryta klamka, lecz krawędzie prostokąta były spojone lodem. Falk stracił resztki sił próbując podnieść pokrywę, aż w końcu zorientował się, w czym rzecz, i wiązką ciepła z rękojeści miotacza rozpieczętował skuty mrozem metal. Potem unieśli zapadnię i zobaczyli — przedziwne w swej geometryczności pośród skowyczącej dziczy — czyste. strome stopnie prowadzące ku następnym, zamkniętym j drzwiom.
— W porządku — wyszeptała dziewczyna. Spełzła po i schodach tyłem, jak po drabinie, gdyż nogi odmawiały jej posłuszeństwa. Otwarła drzwi i spojrzała na Falka. — Chodź! — zawołała.
Zszedł na dół, zatrzaskując zapadnię, tak jak mu kazała. Nagle zapadła zupełna ciemność i Falk przywarłszy do stopni pospiesznie nacisnął przycisk lasera zapalając światło. Pod nim zajaśniała bielą twarz Estrel. Zszedł do niej i razem przeszli przez drzwi. Znaleźli się w ciemnym, obszernym pomieszczeniu, tak dużym, że światło z ledwością sięgało sufitu i najbliższych ścian. W głuchej ciszy powietrze stało nieruchome i tylko ich ruchy pociągały za sobą delikatne powietrzne prądy.
— Powinno być tu drewno. — Cichy, ochrypły od napięcia głos Estrel odezwał się gdzieś z jego lewej strony. — Jest. Musimy rozpalić ogień… Pomóż mi…
Suche drewno ułożone było w wysokie stosy w rogu, niedaleko wejścia. Podczas gdy on rozpalał ogień ułożywszy drewno wewnątrz kręgu osmalonych kamieni leżących w pobliżu środka pieczary, Estrel odpełzła gdzieś w ciemność i powróciła wlokąc parę grubych derek. Rozebrali się i wytarli do sucha, a potem zwalili na derki w śpiworach Basnasska, jak najbliżej ognia. Palił się, strzelając wysoko płomieniami jak w kominie, porywany silnym prądem powietrza, który zabierał również dym. Niemożliwe było, aby ogrzał cały ten wielki pokój czy jaskinię, lecz jego blask i bijące odeń ciepło odprężyło ich i napełniło otuchą. Estrel wydobyła suszone mięso ze swej torby i siedząc żuli je, chociaż bolały ich odmrożone wargi i choć byli zbyt zmęczeni, aby odczuwać głód. Stopniowo ciepło ognia zaczęło przenikać ich ciała.
— Kto jeszcze korzysta z tego miejsca?
— Sądzę, że wszyscy, którzy je znają.
— Kiedyś musiał stać tu ogromny Dom, jeśli to są jego piwnice — powiedział Falk spoglądając na drgające i gęstniejące cienie, które przechodziły w nieprzeniknioną ciemność tam, gdzie nie docierał blask ognia, i wspominając rozległe sutereny pod Domem Strachu.
— Mówią, że było tu kiedyś całe miasto. Te piwnice ciągną się daleko od drzwi, tak mówią. Nie wiem.
— Jak dowiedziałaś się o tym miejscu? Czy jesteś kobietą Narodu Samsit?
— Nie.
Nie wypytywał dalej, przypomniawszy sobie kanon postępowania, lecz niespodziewanie dziewczyna odezwała się w swój zwykły, uległy sposób.
— Jestem Wędrowcem. Znamy wiele takich miejsc, ukrytych miejsc… Sądzę, że słyszałeś o Wędrowcach?
— Trochę — odparł Falk wyciągając się na derce i spoglądając przez płomienie na swą towarzyszkę. Rude włosy wiły się wokół jej twarzy, gdy siedziała opatulona w bezkształtny wór, a bladozielony jadeitowy amulet na jej szyi łyskał płomieniami ognia.
— Niewiele wiedzą o nas w Lesie.
— Żaden Wędrowiec nie dotarł tak daleko na wschód, do mojego Domu. To, co o nich tam opowiadano, bardziej pasuje do Basnasska, podobno są barbarzyńcami, łowcami, koczownikami — mówił sennie, ułożywszy głowę na ramieniu.