Выбрать главу

— Niektórych Wędrowców można nazwać barbarzyńcami, innych nie. Wszyscy Łowcy Bydła to barbarzyńcy, którzy nie znają niczego poza swoim terytorium, owi Basnasska, Samsit i Arksa. My wędrujemy wszędzie. Na wschód do Lasu, na południe do ujścia Wewnętrznej Rzeki i na zachód przez Wielkie Góry i Zachodnie Góry, aż do samego oceanu. Sama widziałam słońce zanurzające się w oceanie, za łańcuchem błękitnych wysepek leżących daleko od brzegu, poza zatopionymi dolinami Kalifornii, pochłoniętymi przez trzęsienie ziemi… — Jej cichy głos przeszedł w jakiś rytmiczny archaiczny zaśpiew czy lament.

— Mów dalej — zamruczał Falk, lecz dziewczyna zamilkła, a on wkrótce zapadł w głęboki sen. Przez chwilę wpatrywała się w jego pogrążoną we śnie twarz. W końcu podgarnęła żarzące się węgle, wyszeptała kilka słów, jak gdyby modląc się do amuletu zawieszonego na szyi i zwinęła się do snu naprzeciwko niego, po drugiej stronie ognia.

Kiedy się zbudził, układała nad ogniem rusztowanie z cegieł, na którym postawiła napełniony śniegiem kociołek.

— Wydaje się, że na zewnątrz jest późne popołudnie odezwała się. — Albo poranek lub równie dobrze południe. Burza jest tak samo gwałtowna jak przedtem. Nie wytropią nas. A jeśli nawet, to nie dostaną się tutaj… Ten kociołek był schowany razem z derkami. A tu jest torba z suszonym grochem. Będzie nam tu nie najgorzej. — Zmęczona twarz o delikatnych rysach odwróciła się do niego z cieniem uśmiechu. — Chociaż jest ciemno. Nie lubię grubych ścian i ciemności.

— To lepsze niż zabandażowane oczy. Ale uratowałaś mi życie tymi bandażami. Ślepy Horressins był lepszy niż martwy Falk. — Zawahał się, a potem zapytał: — Dlaczego mnie uratowałaś?

Wzruszyła ramionami, wciąż z nikłym, niechętnym uśmiechem na twarzy.

— Wspólna dola niewoli. Mówią przecież, że nikt nie prześcignął Wędrowców w maskowaniu się i podstępach. Czy nie słyszałeś, jak nazywali mnie Kobietą Lisem? Pozwól, niech opatrzę twoje rany. Zabrałam ze sobą wszystko co trzeba.

— Czy wszyscy Wędrowcy są tak dobrymi lekarzami?

— Znamy się na paru rzeczach.

— I znacie Stary Język, nie zapomnieliście dawnych zwyczajów ludzi, tak jak Basnasska.

— Tak. Wszyscy znamy lingal. Zobacz, odmroziłeś sobie wczoraj płatek ucha. Bo wyciągnąłeś rzemień ze swego kaptura, żeby mnie prowadzić.

— Nie mogę tego zobaczyć — odparł uprzejmie Falk, poddając się jej zabiegom. — Zresztą zwykle nie muszę tego robić.

Gdy przewiązywała wciąż jeszcze nie zagojoną ranę na jego lewej skroni, raz czy dwa spojrzała z ukosa na jego twarz i w końcu odważyła się zapytać:

— Z pewnością wielu Leśnych Ludzi ma takie oczy jak ty?

— Żaden.

Niewątpliwie kanon wziął górę nad ciekawością, gdyż nie zapytała o nic więcej, a on, zdecydowany nie ufać nikomu, nie miał ochoty sam niczego wyjaśniać. Lecz jego własna ciekawość przeważyła i zapytał:

— Więc nie przestraszyły cię te kocie oczy?

— Nie — odparła jak zwykle spokojnie. — Przestraszyłeś mnie tylko raz. Kiedy strzeliłeś… tak szybko…

— Zaalarmowałby cały obóz.

— Wiem, wiem. Ale my nie używamy broni. Strzeliłeś tak szybko, że się przeraziłam… to było tak samo przerażające jak to straszne zdarzenie, jakie widziałam kiedyś, kiedy byłam dzieckiem: mężczyzna, który zabił innego z miotacza szybciej niż myśl, tak jak ty. Był jednym z Wytartych.

— Wytartych?

— Och, niekiedy można ich spotkać w Górach.

— Niewiele wiem o Górach.

Wyjaśniła, choć wydawało się, że z pewną niechęcią:

— Znasz Prawo Władców. Wiesz, że nie zabijają. Jeśli w mieście znajduje się morderca, nie zabijają go, żeby zrobić z nim porządek, tylko go wycierają. To polega na czymś, co robią z jego umysłem. Potem uwalniają go i zaczyna życie na nowo, już niewinny. Ten człowiek, o którym mówię, był starszy od ciebie, ale miał umysł małego dziecka. Lecz dostał miotacz w swoje ręce, a one wiedziały, jak go użyć i… i strzelił do drugiego, zupełnie z bliska, tak jak ty.

Falk milczał. Spoglądał poprzez ogień na swój miotacz, cudowne małe narzędzie, którym rozpalał ogień, zdobywał pożywienie i rozjaśniał ciemności podczas swej długiej wędrówki. Jednak jego ręce nie wiedziały, jak użyć tej rzeczy. To Metock nauczył go strzelać. Uczył się od Metocka i nabierał wprawy w polowaniu. Tego był pewien. Nie mógł być zwykłym potworem i kryminalistą, któremu wyniosłe miłosierdzie Władców Es Toch dało jeszcze jedną szansę…

A jednak, czy nie było to bardziej prawdopodobne niż jego własne mgliste i nieuchwytne sny i wyobrażenia o swym pochodzeniu?

— W jaki sposób robią takie rzeczy z ludzkim umysłem?

— Nie wiem.

— Mogą to robić — rzekł ochrypłym głosem — nie tylko kryminalistom, ale również… również buntownikom. — Kim są buntownicy?

Posługiwała się lingalem bieglej niż on, lecz widać było, że nigdy nie słyszała tego słowa.

Skończyła bandażować jego rany i troskliwie schowała garść swych lekarstw do torby. Obrócił się ku niej tak nagle, że spojrzała na niego z przestrachem i odsunęła się odrobinę.

— Czy widziałaś kiedyś takie oczy jak moje, Estrel?

— Nie.

— Znasz Miasto?

— Es Toch? Tak, bywałam tam.

— Widziałaś zatem Shinga?

— Nie jesteś Shingą.

— Nie. Ale idę do nich — mówił teraz gwałtownie: — Lecz boję się… — przerwał.

Estrel zamknęła torbę, w której trzymała leki, i schowała ją do plecaka.

— Es Toch jest dziwnym miejscem dla ludzi z Samotnych Domów i odległych krain — odezwała się w końcu swym cichym, rozważnym głosem. — Lecz spacerowałam jego ulicami i nie stała mi się żadna krzywda; mieszka tam mnóstwo ludzi nie czując bojaźni przed Władcami. Nie musisz się bać. Władcy są potężni, ale wiele z tego, co mówi się o Es Toch, nie jest prawdą…

Ich oczy spotkały się. W nagłym postanowieniu, przywołując całą umiejętność parawerbalnego porozumiewania, jaką posiadał, przemówił do niej po raz pierwszy: „Powiedz mi zatem, co jest prawdą o Es Toch!”

Potrząsnęła głową, odpowiadając głośno:

— Uratowałam twoje życie, a ty moje, jesteśmy towarzyszami i współwędrowcami, może na jakiś czas. Lecz nie przemówię do ciebie ani do żadnej innej osoby spotkanej przypadkiem. Ani teraz, ani nigdy.

— Więc mimo wszystko sądzisz, że jestem Shingą? — zapytał ironicznie, nieco upokorzony, wiedząc, że dziewczyna ma rację.

— Kto wie? — odparła, a potem dodała z nieśmiałym uśmiechem na twarzy: — Chociaż trudno byłoby mi uwierzyć, że właśnie ty nim jesteś… Zobacz, śnieg się stopił. Wyjdę i przyniosę więcej. Trzeba go tak wiele na odrobinę wody, a oboje jesteśmy spragnieni. Masz… masz na imię Falk?

Skinął głową, obserwując ją.

— Nie trać do mnie zaufania, Falk — powiedziała. — I pozwól mi przekonać się do ciebie. Myślomowa niczego nie dowodzi, a zaufanie jest czymś, co musi wyrosnąć wśród czynów, w ciągu dni.

— Więc podlej je — odparł Falk — i mam nadzieję, że wyrośnie.

Później, wśród długiej nocy i ciszy jaskini zbudził się i zobaczył ją, jak siedzi skulona przy rozżarzonych węglach, z głową złożoną na kolanach. Wymówił jej imię.

— Zimno mi — poskarżyła się. — Ogień wygasł…

— Chodź do mnie — powiedział sennie, uśmiechając się. Nie odpowiedziała, lecz niebawem przyszła do niego przez czarnoczerwoną ciemność, nie mając na sobie nic z wyjątkiem bladozielonego kamienia pomiędzy drobnymi piersiami. Była szczupła i trzęsła się z zimna. Chociaż jego osobowość była pod pewnymi względami osobowością młodego mężczyzny, postanowił, że nie dotknie tej dziewczyny, która tak wiele wycierpiała od barbarzyńców, lecz gdy wyszeptała: — Ogrzej mnie, pociesz mnie — rozpalił się jak ogień na wietrze i wszystkie postanowienia uleciały porwane jej obecnością i całkowitą uległością. Całą noc przeleżała w jego ramionach przy popiołach ogniska.