Członkowie tego narodu czy też plemienia nazywali siebie Pszczelarzami. Wszyscy dziwni, znający pismo, uzbrojeni w lasery i identycznie ubrani, zarówno mężczyźni, jak i kobiety, w długie, żółte tuniki z zimowego sukna z naszytymi na piersiach brązowymi krzyżami, byli gościnni i małomówni. Wskazali podróżnym łóżka w swych przypominających wojskowe baraki domach — długich, niskich, kruchych budynkach z drewna i gliny — i obdarowali obficie żywnością ze wspólnego stołu; lecz tak niechętnie odzywali się do gości, jak i do siebie nawzajem, że sprawiali wrażenie wspólnoty niemych. Zaprzysięgli milczenie. Mają swoje obrządki, składają śluby i przysięgi, nikt nie wie, o co w tym wszystkim chodzi, jak objaśniała Estrel ze spokojną, obojętną pogardą, którą zdawała się odczuwać do większości rodzaju ludzkiego. Wędrowcy muszą być dumnym narodem, pomyślał Falk. Pszczelarze zaś odnosili się do niej z jeszcze większą pogardą: nikt nigdy nie odezwał się do niej ani słowem. Mówili do Falka: — Może twoja kobieta potrzebuje nowych butów? — tak jakby była koniem, a oni zauważyli, że wymaga podkucia. Ich własne kobiety używały męskich imion, zwracały się do siebie i odnosiły jak do mężczyzn. Poważne dziewczęta, o czystych oczach i milczących ustach, żyły i pracowały jak mężczyźni wśród równie poważnych i statecznych chłopców i młodych mężczyzn. Kilku Pszczelarzy przekroczyło czterdziestkę, a żaden z nich nie miał mniej niż dwanaście lat. Była to dziwna społeczność; równie dziwna jak te baraki sprawiające wrażenie zimowych koszar stacjonującej tu w całkowitym odosobnieniu armii podczas zawieszenia działań jakiejś niewytłumaczalnej wojny: dziwni, smutni, godni podziwu ludzie. Uporządkowanie i skromność ich życia przypominały Falkowi jego leśny Dom, a uczucie skrytego, lecz pozbawionego najmniejszej skazy, całkowitego poświęcenia, przynosiło mu dziwne ukojenie. Ci piękni, aseksualni wojownicy byli bardzo pewni siebie, lecz nigdy nie powiedzieli Falkowi, dlaczego tacy są.
— Hodują ludzi zapładniając jak maciory pojmane kobiety barbarzyńców, a potem wychowują dzieciaki w grupach. Czczą coś, co nazywają Martwym Bogiem, a zjednują go sobie składając mu ofiary z ludzi. Są niczym więcej jak szczątkiem jakiegoś starego przesądu — powiedziała Estrel, kiedy Falk powiedział coś z aprobatą o Pszczelarzach. Przy całej swej uległości była w oczywisty sposób dotknięta traktowaniem jej jak istoty niższego rzędu. Arogancja u kogoś tak biernego zarazem dotknęła, jak i rozbawiła Falka, postanowił więc podrażnić się z nią trochę.
— Cóż, widziałem cię wieczorem, jak mamrotałaś do swego amuletu. Różne są religie…
— Oni naprawdę robią to, co powiedziałam — odparła, lecz bez poprzedniej zapalczywości.
— Zastanawiam się, przeciwko komu tak się zbroją?
— Oczywiście przeciwko swym Wrogom. Tak, jakby mogli walczyć z Shinga! Tak, jakby Shinga zawracali sobie głowę walką z nimi!
— Nie chcesz dłużej tu zostać, prawda?
— Tak, nie ufam tym ludziom. Zbyt dużo ukrywają. Wieczorem poszedł pożegnać się z przywódcą społeczności, szarookim mężczyzną o imieniu Hiardan, na oko nieco młodszym od niego. Hiardan skwitował jego podziękowanie kilkoma słowami, a potem powiedział, rozważnie i wprost, jak zwykli czynić to Pszczelarze:
— Sądzę, że mówiłeś nam jedynie prawdę. Dzięki ci za to. Ugościlibyśmy cię hojniej i powiedzieli o tym, co wiemy, gdybyś przybył sam.
Falk zawahał się, zanim odpowiedział:
— Przykro mi z tego powodu. Lecz nigdy nie dotarłbym tutaj, gdyby nie moja przewodniczka i przyjaciółka. Cóż… wy wszyscy żyjecie tutaj razem, Mistrzu Hiardan. Czy kiedykolwiek bywacie sami?
— Rzadko — odparł tamten. — Samotność to śmierć dla duszy; człowiek jest cząstką ludzkości, jak to się u nas mówi. Lecz powiadamy również: nie ufaj nikomu oprócz swego brata i brata z roju, którego znasz od niemowlęcia. To nasza zasada. Jedyna bezpieczna.
— Lecz ja nie mam krewnych, a moje życie nie jest bezpieczne, Mistrzu — powiedział Falk i skłoniwszy się po żołniersku, w stylu Pszczelarzy, pożegnał się, a następnego dnia o świcie ruszył wraz z Estrel w dalszą drogę.
Od czasu do czasu widzieli inne osady czy obozowiska; niewielkie, wszystkie położone z dala od siebie, było ich pięć albo sześć, rozrzuconych na przestrzeni trzystu czy czterystu mil. Przynajmniej w niektórych z nich Falk zatrzymałby się, gdyby wędrował sam. Był uzbrojony, a oni zdawali się nieszkodliwi — parę koczowniczych namiotów nad obwiedzionym lodem potokiem, samotny mały pastuszek, strzegący na rozległym zboczu stad na wpół zdziczałego bydła o czerwonej skórze lub gdzieś daleko wśród falistej równiny zwyczajny pióropusz niebieskawego dymu wkręcający się w nieskończoną szarość nieba. Opuścił Las, aby dowiedzieć się czegoś o sobie, odnaleźć ślady tego, kim był, lub wskazówki, co się z nim działo w ciągu tych okrytych niepamięcią lat — lecz jak się miał tego dowiedzieć nie pytając? Estrel bała się jednak zatrzymywać nawet w tych najmniejszych i najbiedniejszych z preriowych osad.
— Nie lubią Wędrowców — mówiła — ani żadnych obcych. Ci, którzy żyją tak długo sami, są pełni strachu. Powodowani strachem przyjmą nas, dadzą nam schronienie i jedzenie. Ale w nocy przyjdą, zwiążą nas i zabiją. Nie możesz iść do nich, Falk — spojrzała mu w oczy — i powiedzieć im: jestem waszym towarzyszem… Wiedzą, że tu jesteśmy, obserwują nas. Jeśli zobaczą, jak pójdziemy jutro dalej, nie będą się nami niepokoić. Lecz jeśli się stąd nie ruszymy lub spróbujemy zbliżyć się do nich, przestraszą się nas. Strachem, który zabija.
Falk siedział obejmując ramionami kolana, tuż przy ognisku po zawietrznej stronie pagórkowatego wzgórza. Odrzucił wypłowiały, postrzępiony kaptur i ostry, szczypiący policzki wiatr, wiejący od okrytego czerwienią zachodniego skraju nieba, poruszał mu włosy.
— To prawda — powiedział, choć jego głos pełen był tęsknoty, a wzrok utkwiony w odległej wstędze dymu.
— Może dlatego właśnie Shinga nikogo nie zabijają. — Estrel wyczuwała jego nastrój i próbowała dodać mu otuchy, sprawić, aby myślał o czymś innym.
— Więc dlaczego nie zabijają? — zapytał, świadom jej usiłowań, lecz obojętny.
— Ponieważ nikogo się nie boją.
— Może. — Zmusiła go do myślenia, choć nie były to wesołe myśli. W końcu powiedział: — Cóż, ponieważ wydaje się, że aby uzyskać odpowiedzi na moje pytania, muszę dotrzeć właśnie do nich, więc jeśli mnie zabiją, będę miał przynajmniej satysfakcję wiedząc, że ich przestraszyłem…
Estrel potrząsnęła głową.
— Nie zrobią tego. Oni nie zabijają.
— Nawet karaluchów? — wypytywał dalej, wyładowując na niej zły humor wywołany zmęczeniem. — Co oni robią z karaluchami w swoim Mieście? Odkażają je, a potem wypuszczają na wolność, tak jak tych Wytartych, o których mi opowiadałaś?
— Nie wiem — odparła Estrel. Wszystkie jego pytania traktowała poważnie. — Lecz ich prawem jest cześć dla życia, a oni przestrzegają prawa.
— Przecież nie czczą ludzkiego życia. Zresztą dlaczego mieliby to robić? W końcu nie są ludźmi.
— I dlatego właśnie ich prawem jest cześć dla życia w ogóle, nie sądzisz? Wiem, że od czasu, kiedy przybyli Shinga, nie było wojny na Ziemi ani pomiędzy światami. To ludzie są tymi, którzy mordują jeden drugiego!
— Ale żaden człowiek nie mógł mi zrobić tego, co zrobili Shinga. Szanuję życie, szanuję je, ponieważ stawia większe wymagania i jest bardziej niepewne niż śmierć, a największe wymagania i największy brak pewności ze wszystkich wartości niesie ze sobą osobowość i umysł człowieka. Shinga nie naruszyli swego prawa i pozostawili i mnie przy życiu, ale zabili moją osobowość. Czy to nie morderstwo? Zabili dziecko, które we mnie było, i zabili dorosłego mężczyznę. Czy można nazwać szacunkiem dla życia takie igranie z ludzkim umysłem? Ich prawo jest kłamstwem, a cześć szyderstwem.