Zmieszana jego gniewem Estrel uklękła przy ogniu, by sprawić i nadziać na rożen królika, którego ustrzelił. Zakurzone czerwonawe włosy zwisały w strąkach z jej pochylonej głowy, a jej twarz była cierpliwa i nieobecna. Jak zawsze, w końcu zwyciężyły skrucha i pożądanie. Byli tak blisko ze sobą, a jednak jej nie rozumiał; czy wszystkie kobiety są takie? Była jak zagubiony pokój w wielkim domu, jak szkatułka, do której nie miał klucza. Nic przed nim nie ukrywała, a jednak wciąż wyczuwał w niej jakąś tajemnicę, całkowicie dla siebie niezgłębioną.
Wszechogarniający zmierzch ciemniał nad zroszonymi deszczem milami ziemi i trawy. Płomienie ich małego ogniska płonęły czerwonym złotem w przezroczystym błękicie nadciągającej nocy.
— Gotowe, Falk — usłyszał cichy głos.
Podniósł się i podszedłszy do niej usiadł przy ogniu.
— Mój przyjacielu, moje kochanie — powiedział, ujmując na chwilę jej dłoń. Siedzieli obok siebie dzieląc się jedzeniem, a później snem.
Im dalej posuwali się na zachód, tym suchsze stawały się prerie, a powietrze czyściejsze. Przez kilka dni Estrel prowadziła ich bardziej na południe, mając zamiar ominąć obszar, który był niegdyś i w dalszym ciągu mógł być, terytorium dzikiego, koczowniczego narodu, zwanego Kawalerzystami. Falk nie sprzeciwiał się jej decyzji, nie mając ochoty na powtórzenie doświadczenia z narodem Basnasska. Piątego i szóstego dnia ich wędrówki na południe przemierzyli górzysty region i znaleźli się na suchym, wysokim płaskowyżu, równym i pozbawionym drzew, nieustannie przemiatanym wiatrem. Kiedy spadł deszcz, wąwozy wypełniły się potokami wody, lecz następnego dnia były znowu suche. Latem musiała być tu półpustynia, a nawet wiosną było tu niezwykle sucho.
Dwukrotnie przeszli przez starożytne ruiny; zwyczajne wzniesienia i pagórki, ułożone jednak w przestronne, równe szeregi ulic i placów. Fragmenty naczyń, drobiny kolorowego szkła i plastyku zalegały grubą warstwą w porowatym gruncie otaczającym ruiny. Minęły dwa, a może i trzy tysiąclecia od czasu, kiedy zamieszkiwali tu ludzie. Ta rozległa stepowa kraina, nadająca się jedynie do wypasu bydła, nigdy nie była ponownie zasiedlona po tym, jak ludzkość rozproszyła się wśród gwiazd. Ci, którzy pozostali, mieli tylko niekompletne, często sfałszowane archiwa, nie byli więc w stanie precyzyjnie określić daty exodusu.
— Jakie to dziwne, gdy pomyśleć — rzekł Falk, kiedy mijali drugie z tych dawno zapomnianych, pogrzebanych miast — że dzieci bawiły się tutaj… a kobiety rozwieszały pranie… tak dawno temu. W innym czasie. Dalej od nas niż światy krążące wokół odległych słońc.
— Wiek Miast — powiedziała Estrel — Wiek Wojny… Nigdy nie słyszałam żadnej opowieści o takich miejscach od żadnego z mych rodaków. Być może zaszliśmy za daleko na południe i zbliżamy się do Południowych Pustyń.
Zmienili więc trasę, kierując się na zachód i nieco ku północy, i następnego dnia o świcie dotarli do wielkiej rzeki o pomarańczowej, niezwykle wartkiej i wzburzonej wodzie; płytkiej, lecz tak niebezpiecznej, że stracili cały dzień na szukanie brodu.
Zachodni brzeg rzeki rozciągał się w tak suchą i jałową krainę, jakiej Falk dotychczas nie widział. Jako że woda stanowiła dotychczas problem raczej przez swój nadmiar niż brak, nie zwrócił na to większej uwagi. Słońce świeciło przez cały dzień na czystym niebie; po raz pierwszy w ich liczącej setki mil wędrówce nie musieli stawiać czoła zimnemu wiatrowi, a kiedy spali, było im ciepło i sucho. Gwałtowna, rozpromieniona wiosna obejmowała w swe władanie cały kraj; poranna gwiazda płonęła o świcie nad horyzontem, a pod ich stopami kwitły dzikie kwiaty. Lecz przez trzy dni, od kiedy przekroczyli rzekę, nie natrafili na żaden strumień ani potok.
Chyba trudna przeprawa przez rzekę spowodowała, że Estrel przeziębiła się. Nie wspomniała o tym ani słowem, lecz jej niestrudzony krok nie był już tak pewny, a twarz mizerniała coraz bardziej. Potem przyplątała się dyzenteria. Wcześnie rozbili obóz. Kiedy leżała przy ognisku z suchych patyków, nagle zapłakała; tylko kilka suchych łkań, lecz i tego było aż nadto jak na kogoś, kto nigdy nie uzewnętrzniał swych uczuć.
Zażenowany i zaniepokojony Falk usiłował dodać jej otuchy ujmując jej dłoń; stwierdził, że jest cała rozpalona gorączką.
— Nie dotykaj mnie — wzdrygnęła się. — Nie, nie. Straciłam go, straciłam, co teraz zrobię?
I wówczas zauważył, że łańcuszek i amulet z bladozielonego jadeitu zniknęły z jej piersi.
— Musiałam go zgubić, kiedy przechodziliśmy przez rzekę — powiedziała opanowując się z trudem i nie unikając już jego dotyku.
— Dlaczego mi nie powiedziałaś?
— Co by to dało?
Nie znalazł na to odpowiedzi. Opanowała się, lecz czuł jej stłumiony, gorączkowy niepokój. W nocy pogorszyło się jej i nad ranem była już bardzo chora: Nie mogła jeść i chociaż dręczyło ją pragnienie, które sprawiało, że nie miała apetytu, krew królika była wszystkim, co mógł zaofiarować jej do picia. Ułożył-ją tak wygodnie, jak tylko mógł, i wziąwszy puste manierki wyruszył po wodę.
Teren, pokryty podobną do drutu trawą, przetykaną kwiatami i zbitym gąszczem krzewów, ciągnął się mila za milą, z lekka falując, ku jasnemu, zamglonemu horyzontowi. Słońce prażyło, pustynne skowronki, śpiewając, wzlatywały w niebo. Falk szedł szybkim, równym krokiem, początkowo ufny, później coraz bardziej zawzięty, przeszukując całą północno-wschodnią ćwiartkę, poczynając od ich obozu. Deszcze, spadłe kilka dni wcześniej, dawno już wsiąkły w ziemię. Nie znalazł żadnego potoku. Nigdzie nie było wody. Musiał iść dalej i szukać na zachód od obozu. Zataczając łuk od wschodu z niepokojem wypatrywał obozu i wówczas z długiego, niskiego wzgórza dostrzegł odległy o kilka mil na zachód czarny kleks: ciemną, zamazaną plamę, która mogła być kępą drzew. W chwilę później ujrzał, o wiele bliżej, dym ich obozowego ogniska i rzucił się ku niemu biegiem, chociaż był wyczerpany, a zachodzące słońce kłuło igłami promieni jego oczy, jego usta zaś były suche jak kreda.
Estrel podtrzymywała tlące się ognisko, aby ułatwić mu powrót.
Leżała przy ogniu w swym zniszczonym śpiworze. Nie uniosła głowy, kiedy do niej podszedł.
— Niezbyt daleko stąd na zachód widziałem drzewa; tam może być woda. Rano poszedłem w złym kierunku — mówił zbierając rzeczy i wkładając je do swojego plecaka. Musiał pomóc Estrel, gdyż nie mogła wstać o własnych siłach; ujął jej ramię i ruszyli w drogę. Pochylona, z niewidzącymi oczyma, wlokła się wraz z nim przez milę, a potem jeszcze jedną. Wdrapali się na jedno z rozległych wzniesień terenu.
— Tam! — wychrypiał Falk. — Są tam, widzisz je? To drzewa, wszystko w porządku, tam musi być woda.
Lecz Estrel osunęła się na kolana, a potem zgięta wpół legła na trawie z zamkniętymi oczyma. Nie była w stanie iść dalej.
— To nie dalej jak dwie, trzy mile. Rozpalę ognisko, będziesz mogła tu odpocząć, a ja wezmę manierki i pójdę po wodę. Jestem pewien, że tam jest, to nie potrwa długo.
Leżała bez ruchu, podczas gdy on zebrał wśród zarośli wszystkie, jakie znalazł, suche patyki i rozpalił niewielkie ognisko, potem ułożył stos świeżych gałęzi w miejscu, skąd mogła bez trudu dokładać je do ognia, aby wzniecić dym, którego smuga miała służyć mu za punkt orientacyjny w drodze powrotnej.