Выбрать главу

— Wrócę niedługo — powiedział zbierając się do odejścia, a wówczas ona usiadła, blada i drżąca, i krzyknęła: — Nie! Nie! Nie zostawiaj mnie! Nie możesz mnie zostawić… nie odchodź…

Nie mogła jasno myśleć. Była tak chora i przerażona, że nie docierała do niej żadna rozsądna myśl. Falk nie mógł jej zostawić tutaj w takim stanie, kiedy nadciągała noc. Jedyne, co mógł zrobić, to wziąć ją ze sobą, ale wydawało mu się, że nie da rady. Podniósł ją, zarzucił jej rękę na swe barki i pół ciągnąc, pół niosąc ruszył dalej.

Na następnym wzniesieniu znów zobaczył drzewa, które zdawały się wcale nie przybliżać. Daleko przed nimi słońce zachodziło w złotej mgle, zanurzając się w oceanie Lądu. Teraz już po prostu niósł Estrel i po niewielu minutach opadł z resztek sił; złożył swoje brzemię i sam osunął się na ziemię obok niej, aby odetchnąć i nabrać sił. Zdawało mu się, że gdyby miał odrobinę wody, tylko tyle, żeby zwilżyć usta, wszystko to nie byłoby takie trudne.

— Tam jest dom — wyszeptał świszczącym głosem, nie mogąc złapać tchu. Powtórzył: — To dom wśród drzew. Wcale nie tak daleko. — Tym razem usłyszała to, co mówił, i z trudem wyginając ciało uniosła się nieco nad ziemią obejmując go i szarpiąc.

— Nie idź tam. Nie… nie idź tam. Nie do domów. Ramarren nie może wchodzić do domów. Falk… — wyjęczała. Potem zaczęła wykrzykiwać słabo w języku, którego nie znał, jak gdyby wzywając pomocy. Podniósł ją i szedł z trudem dalej, pochylony pod jej ciężarem.

Wśród późnego zmierzchu jego oczy niespodziewanie uchwyciły złote światło — wysokie okna lśniące światłem zza ciemnych drzew.

Właśnie stamtąd zaczął dochodzić zgrzytliwy, skowyczący dźwięk, stawał się coraz głośniejszy zbliżając się do Falka. Wlókł się dalej, a potem zatrzymał, widząc w półmroku biegnące ku niemu cienie, które wzniecały ów skowyczący, szczekliwy harmider. Ciężkie kształty otoczyły go, podskakujące i kłapiące szczękami, gdy stał podtrzymując nieprzytomną Estrel. Nie mógł sięgnąć po miotacz, nie ośmielił się zresztą poruszyć. Światła wysokich okien lśniły pogodnie zaledwie o kilkaset kroków dalej. Krzyknął:

— Pomocy! Pomóżcie nam! — Lecz z jego gardła wydobył się tylko kraczący szept.

Usłyszał inne głosy, ostro nawołujące z daleka. Ciemne cienie bestii cofnęły się, przywarowały. Jacyś ludzie podeszli do niego, tam gdzie, wciąż trzymając Estrel, osunął się na kolana.

— Zabierzcie kobietę — odezwał się męski głos, a inny powiedział wyraźnie:

— Co my tu mamy, jeszcze jedną parę wykonawców? Kazali mu wstać, lecz opierał się szepcząc:

— Nie róbcie jej krzywdy… jest chora.

— Więc chodź! — Twarde i szybkie ręce zmusiły go, aby posłuchał wezwania. Pozwolił im odebrać sobie Estrel. Był tak oszołomiony i wyczerpany, że przez jakiś czas nie rozumiał nic z tego, co się stało ani gdzie się znaleźli. Dali mu napić się zimnej wody, i to było wszystko, co rozumiał, co miało znaczenie.

Siedział. Ktoś, kogo nie rozumiał, usiłował nakłonić go do wypicia szklanki jakiejś cieczy. Więc wziął szklankę i wypił. Było to coś parzącego, intensywnie pachnącego jałowcem. Szklanka, właściwie szklaneczka z cienkiego, zabarwionego na zielono szkła, była pierwszą rzeczą, którą zobaczył wyraźnie. Nie pił ze szklanki od czasu, kiedy opuścił Dom Zove. Potrząsnął głową czując, jak mocny napój oczyszcza jego gardło i mózg i rozejrzał się.

Był w pokoju, bardzo dużym pokoju. Rozległa przestrzeń wypolerowanej, kamiennej podłogi odbijała niewyraźnie odległą ścianę, na której, lub w której, wielki dysk jarzył się łagodnym, żółtym blaskiem. Falk czuł na twarzy promieniujące od niego ciepło. W połowie drogi pomiędzy nim a podobnym do słońca kręgiem światła stało na gołej podłodze wysokie, masywne krzesło, a przy nim, nieruchoma, jakby narysowana na podłodze, warowała ciemna bestia.

— Czym jesteś?

Zobaczył łuk nosa i szczęki, czarną rękę na oparciu krzesła. Głos był głęboki i twardy jak kamień. To nie był lingal, którym już tak długo się posługiwał, lecz jego własny język, mowa Lasu, choć słowa wypowiadane były w nieco odmiennym dialekcie. Odpowiedział powoli, mówiąc prawdę.

— Nie wiem, czym jestem. Pamięć o sobie straciłem sześć lat temu. W Leśnym Domu nauczyłem się zwyczajów ludzi. Idę do Es Toch, żeby odzyskać swe imię i osobowość.

— Idziesz do Miejsca Kłamstwa po to, by odnaleźć prawdę? Wykonawcy i głupcy przemierzają umęczoną Ziemię wykonując więle zadań, lecz to przewyższa wszystkie swym szaleństwem lub kłamstwem. Co sprowadziło cię do mego Królestwa?

— Moja towarzyszka…

— Czy chcesz powiedzieć, że to ona sprowadziła cię tutaj?

— Czuła się źle, szukałem wody. Czy ona…

— Zamilcz. Cieszę się słysząc, że to nie ona sprowadziła cię tutaj. Czy wiesz, gdzie jesteś?

— Nie.

— To jest Enklawa Kansas. Jestem jej panem. Jestem jej władcą, jej Księciem i Bogiem. Wszystko tu zależy ode mnie. Gramy tutaj w jedną z wielkich gier. Zwie się Królem na Zamku. Jej reguły są bardzo stare i są jedynym prawem, jakie mnie wiąże. Całą resztę ustanawiam ja.

Łagodne, oswojone słońce jarzyło się między ścianami, podłogą i sufitem, gdy Książę podniósł się ze swego krzesła. Ponad nim, wysoko w górze, czarne belki sklepienia pochłaniały jednostajne złote światło, mieszając je z cieniami. Promienie światła obrysowały orli nos, wysokie, ścięte ukośnie czoło i całą wysoką, pełną mocy, szczupłą sylwetkę o majestatycznej postawie i gwałtownych ruchach. Kiedy Falk poruszył się z lekka, mitologiczna bestia spoczywająca przy tronie przeciągnęła się i warknęła. Pachnący jałowcem napój nieco zawrócił mu w głowie; powinienem był pomyśleć, że to szaleństwo sprawiło, iż ten człowiek nazywa się królem, a nie, że to władza wtrąciła go w otchłań szaleństwa.

— Nie znasz zatem swego imienia?

— Ci, którzy mnie przygarnęli, nazwali mnie Falk.

— Szukać swego własnego, prawdziwego imienia, czyż człowiek zdążał kiedyś lepszą drogą? Nic dziwnego, że doprowadziła cię do mych drzwi. Przyjmuję cię w tym domu jako Gracza — powiedział Książę Kansas. — Nie każdej nocy człowiek z oczyma jak żółte klejnoty żebrze o gościnę u mych drzwi. Odmowa byłaby i roztropna, i bezlitosna, a czymże jest władza królewska bez ryzyka i łaski? Oni nazywali cię Falkiem, nie ja. W tej grze będziesz Opalem. Możesz iść, wszystkie drzwi stoją przed tobą otworem. Griffon, spokój!

— Książę, moja towarzyszka…

— Jest Shingą, wykonawcą albo kobietą, po co ją trzymasz przy sobie? Spokój, człowieku, nie bądź tak skory odpowiadać królowi. Wiem po co. Lecz ona nie ma imienia i nie bierze udziału w tej grze. Moje pasterki zaopiekowały się nią, nie chcę więcej o niej mówić. — Książę zbliżył się do niego, krocząc z wolna po gołej podłodze. — Mój towarzysz ma na imię Griffon. Czy słyszałeś kiedyś o zwierzętach zwanych psami? Wspominają o nich stare Kanony i Legendy. Griffon jest psem. Jak widzisz, są nieco podobne do żółtych szczekaczy, które biegają po równinach, bądź co bądź są spokrewnione. Jego rasa wymarła, tak jak rody królewskie. Opalooki, czego pragniesz najbardziej?

Książę zadał to pytanie z nagłą, przenikliwą łagodnością, spoglądając w twarz Falka. Zmęczony i oszołomiony, zdecydowany mówić prawdę, Falk odpowiedział:

— Wrócić do domu.