— Teraz będzie już łatwo — powiedziała Estrel odwracając się, aby spojrzeć na Falka ponad podskakującym zadem muła. W odpowiedzi jego muł nastrzygł uszami, a on uśmiechnął się, chociaż ogarnął go strach, który stawał się coraz to większy, w miarę jak posuwali się dalej w dół, ku Es Toch.
A zbliżali się coraz bardziej i hardziej — ścieżka. rozwinęła się w drogę — widzieli chaty, zagrody, domy, lecz niewielu mieszkańców, gdyż zimna i deszczowa pogoda zatrzymywała ludzi pod dachami. Tylko dwoje wędrowców podążało dalej na grzbietach idących truchtem mułów, wśród zacinającego deszczu. Trzeci z kolei poranek od chwili, gdy zeszli z przełęczy, zaświtał jasny i pogodny. Mniej więcej po dwóch godzinach jazdy Falk zatrzymał muła i spojrzał pytająco na Estrel.
— O co chodzi, Falk?
— Dotarliśmy… To jest Es Toch, prawda?
Wokół nich rozpościerała się równina, choć odległe szczyty zamykały horyzont z każdej strony. Pastwiska i pola, przez które dotychczas jechali, ustąpiły miejsca domom, całemu mrowiu domów. Były tam chaty, szałasy, piętrowe budynki, gospody, warsztaty i stragany, gdzie wytwarzano, sprzedawano i wymieniano towary. Wszędzie było pełno dzieci i dorosłych, tłoczących się na głównej ulicy i dochodzących do niej bocznych drogach; piesi, konni, na mułach i śmigaczach, wszyscy w bezustannym ruchu. Był to tłum — jednak rzadki, ospały i zaabsorbowany, brudny, ponury i jaskrawy, przewalający się pod błyszczącym ciemnym niebem górskiego poranka.
— Mamy jeszcze z górą milę do Es Toch.
— Więc czym jest to miasto?
— To peryferie miasta.
Falk rozglądał się dookoła, skonsternowany i podniecony. Droga, którą szedł tak długo od Domu we Wschodnim Lesie, zmieniła się teraz w ulicę, prowadzącą aż nadto szybko do swego końca. Gdy jechali na mułach środkiem ulicy, ludzie przyglądali się im, ale nikt nie zatrzymał się ani nie odezwał. Przechodzące kobiety odwracały twarze. Tylko nieliczne obdarte dzieci gapiły się na nich lub wytykały palcami, aby zaraz potem zniknąć z krzykiem w zawalonych odpadkami zaułkach czy za jakąś chatą. Nie tego spodziewał się Falk — lecz czegóż właściwie oczekiwał?
— Nie wiedziałem, że na świecie jest aż tyle ludzi — powiedział w końcu. — Roją się wokół Shinga jak muchy nad gnojem.
— Larwy much najlepiej rozwijają się na gnoju — odparła sucho Estrel. Potem, spoglądając mu w oczy, wyciągnęła rękę i delikatnie dotknęła jego dłoni. — Ci tutaj to wyrzutki i pochlebcy, motłoch trzymany za murami. Wjedźmy tylko do miasta, do prawdziwego Miasta. Przebyliśmy długą drogę, żeby je zobaczyć…
Jechali dalej i wkrótce zobaczyli sterczące ponad dachami chat i błyszczące w słońcu, pozbawione okien mury wysokich wież.
Serce Falka biło ciężko; zauważył, że Estrel mówiła przez chwilę do amuletu, który otrzymała w Besdio.
— Nie możemy wjechać do miasta na mułach — odezwała się. — Zostawimy je tutaj. — Zatrzymali się przy walącej się publicznej stajni. Estrel rozmawiała przez chwilę w języku Zachodu z jej właścicielem, w widoczny sposób do czegoś go nakłaniając. Kiedy Falk zapytał, o co prosiła, odparła:
— Żeby przyjął nasze muły w zastaw.
— Zastaw?
— Jeśli nie zapłacimy za ich przechowanie, zatrzyma je. Nie masz pieniędzy, prawda?
— Nie — odparł Falk pokornie. Nie tylko nie miał pieniędzy, nigdy ich nawet nie widział. Chociaż w lingalu istniało słowo oznaczające tę rzecz, to jego leśny dialekt nie znał takiego pojęcia.
Stajnia była ostatnim budynkiem na skraju pola zawalonego gruzem i odpadkami, oddzielającego miasto ruder od wysokiego, długiego muru z granitowych bloków. W murze znajdowało się jedno wejście dla pieszych. Wielkie stożkowate kolumny strzegły wrót prowadząeyćh do Es Toch. Na kolumnie po lewej stronie wejścia widniała wyryta w lingalu inskrypcja: CZE ŚĆ DLA ŻYCIA. Na prawej kolumnie wyryto dłuższą sentencję, lecz liter, z jakich składał się napis, Falk nigdy przedtem nie widział. Nikt nie przechodził przez wejście; nie było straży.
— Kolumna Kłamstwa i Kolumna Tajemnicy — powiedział głośno, kiedy przechodził pomiędzy nimi, zakazując sobie bać się. Wkroczył do Es Toch, zobaczył je i stanął bez ruchu, nie mogąc wykrztusić słowa.
Miasto Władców Ziemi zbudowane było na dwóch skrajach kanionu — niewiarygodnego urwiska przecinającego góry, wąskiego, fantastycznego, którego czarne, pocięte zielonymi żyłami ściany opadały straszliwą przepaścią pół mili w dół ku srebrnej, błyszczącej wstążce rzeki wijącej się wśród ciemnych głębi. Na brzegach przeciwległych urwisk wznosiły się wieże miasta, chyba w ogóle nie wspierając się na ziemi, spięte ponad otchłanią delikatnymi przęsłami mostów. Wieże, estakady i mosty kończyły się w miejscu, gdzie mur zamykał z drugiej strony miasto, tuż przed przyprawiającym o zawrót głowy zakrętem kanionu. Helikoptery na przezroczystych łopatkach wirników ślizgały się nad przepaścią, a śmigacze migotały wzdłuż ledwo widocznych ulic i smukłych mostów. Słońce wciąż niezbyt wysoko wzniesione nad wschodnimi szczytami, tu zdawało się zaledwie rzucać cienie; wysokie zielone wieże lśniły, jak gdyby były półprzezroczyste.
— Chodź — powiedziała Estrel wysuwając się przed niego z błyszczącymi oczyma. — Nie ma się czego bać. Ruszył za nią. Na ulicy, która opadała ku wznoszącym się na skraju urwiska wieżom, nie było nikogo. Rzucił okiem za siebie, lecz nie dostrzegł już wejścia między kolumnami.
— Dokąd idziemy?
— Znam tu pewne miejsce, dom, gdzie przychodzą moi rodacy.
Ujęła go za rękę, pierwszy raz w ciągu tej całej długiej drogi, którą wspólnie przebyli, i przywarła do niego nie podnosząc oczu przez cały czas, kiedy szli w dół długiej, zygzakowatej ulicy. Po ich prawej stronie wyłaniały się budynki, coraz wyższe w miarę jak zbliżali się do śródmieścia, po lewej zaś, nie zabezpieczona żadnym murem czy barierą, opadała wśród cieni zawrotna przepaść; czarna otchłań pomiędzy świetlanymi, usadowionymi jak ptaki na grzędach wieżami.
— Ale jeśli będą nam tutaj potrzebne pieniądze…
— Zaopiekują się nami.
Dziwnie i bogato poubierani ludzie mijali ich na śmigaczach, wystające z pionowych ścian lądowiska migotały tnącymi światło wirnikami helikopterów. Wysoko ponad przepaścią zawarczał wzbijający się w niebo stratolot.
— Czy wszyscy oni to… Shinga?
— Niektórzy.
Nie mając o tym pojęcia, cały czas trzymał wolną rękę na rękojeści lasera. Nie spoglądając na niego, lecz uśmiechając się z lekka, Estrel powiedziała:
— Nie używaj tutaj miotacza, Falk. Przybyłeś tu, aby odzyskać swoją pamięć, a nie ją stracić.
— Dokąd idziemy, Estrel?
— Już jesteśmy. To tutaj.
— Tutaj? Przecież to pałac.
Świetlana, zielonkawa, pozbawiona okien gładka ściana wznosiła się prosto w niebo. Przed nimi widniał prostokąt otwartego wejścia.
— Znają mnie tutaj. Nie bój się. Chodź ze mną. Przywarła jeszcze mocniej do jego ramienia. Zawahał się. Spoglądając do tyłu, w górę ulicy, zauważył kilku mężczyzn, pierwszych pieszych w tym mieście, którzy obserwując ich, z wolna się do nich zbliżali. Widok ten wzbudził w nim panikę i razem z Estrel pospiesznie wszedł do budynku, przechodząc przez automatyczne wewnętrzne wejście, które rozwarło się przed nimi. Już w środku, opanowany poczuciem omyłki, wiedząc, że popełnił straszliwy błąd, zatrzymał się.