— Moje dziecko uczy się szybciej niż twoje — powiedziała Parth do swojej ciotecznej siostry Garry. — Za to twoje szybciej rośnie. I całe szczęście.
— Twoje jest już wystarczająco duże — zgodziła się Garra, spoglądając w dół przez warzywnik, gdzie nad brzegiem strumienia stał Falk z rocznym dzieckiem Garry na ramieniu. Wczesne letnie popołudnie rozbrzmiewało wokół brzęczeniem świerszczy i komarów. Włosy Parth przywierały czarnymi lokami do jej policzków, gdy wyciągała, ustawiała na nowo i znów wyciągała zapadki w swoim warsztacie tkackim. Ponad czółenkiem, srebrną nicią na tle czarnej, wyrastał szereg głów i szyj tańczących czapli. Gdy ukończyła siedemnaście lat, stała się najlepszą tkaczką wśród kobiet Domu. Zimą jej ręce były ciągle poplamione chemikaliami służącymi do wyrobu przędzy i nici i farbami używanymi do ich barwienia; całe lato zaś tkała na swym słonecznym warsztacie delikatne, różnobarwne tkaniny o wzorach wprost z jej snów.
— Mały pajączku — odezwała się stojąca w pobliżu jej matka — żart jest żartem. Lecz mężczyzna jest mężczyzną. — Więc chcesz, żebym poszła z Metockiem do domu Kathol i zamieniła mój gobelin z czaplami na męża. Dobrze wiem — odparła Parth.
— Czyż kiedykolwiek powiedziałam coś takiego? — oburzyła się matka i odeszła wzdłuż grządek sałaty pielić chwasty.
Falk nadszedł ścieżką niosąc dziecko na ramieniu i mrużąc oczy w blasku słońca, z dobrodusznym uśmiechem na twarzy. Posadził dziewczynkę na trawie i zwrócił się do niej jak do kogoś dorosłego.
— Na górze jest zbyt gorąco, prawda? — Potem odwrócił się do Parth i z tak charakterystyczną dla niego pełną powagi dziecinną otwartością zapytał: — Czy ten las gdzieś się kończy, Parth?
— Podobno. Każda mapa jest inna. Jednak gdybyś szedł w tamtą stronę, w końcu doszedłbyś do morza, a w tamtą — do prerii.
— Prerii?
— To takie otwarte przestrzenie, łąki. Podobne do Polany, tylko rozciągające się na tysiące mil, aż do gór. — Gór? — wypytywał dalej z naiwną, dziecięcą nieustępliwością.
— Wysokie wzgórza, ze śniegiem leżącym przez cały rok na szczytach. O, takich. — Parth odłożyła na chwilę czółenko i złożyła razem swoje długie, jak toczone, brązowe palce w kształt wierzchołka góry.
Żółte oczy Falka rozbłysły nagle, a mięśnie twarzy napięły się.
— Pod białym jest niebieskie, a niżej takie… takie pasma… wzgórza, bardzo daleko…
Parth spoglądała na niego w milczeniu. Większość tego, co wiedział, pochodziła wprost od niej, gdyż przez ten cały czas była jedną z osób, które go uczyły. Jego nowe życie było efektem i częścią jej własnego dorastania. Ich umysły splatały się niezwykle mocno.
— Widzę to… widziałem to. Pamiętam. — Mężczyzna zająknął się.
— Wizerunek, Falk?
— Nie. Nie z książki. W moim umyśle. Pamiętam to. Czasami zasypiając widzę to. Nie znałem nazwy „góra”. — Czy możesz to narysować?
Uklęknąwszy obok niej naszkicował szybko w pyle zarys nieregularnego stożka, a pod nim dwie linie podwzgórza. Garra wyciągnęła szyję, aby zobaczyć rysunek i zapytała:
— Czy to jest białe od śniegu?
— Tak. To jest tak, jakbym widział to przez… coś podobnego do wielkiego okna, wielkiego i wysokiego…
Czy to pochodzi z twojego umysłu, Parth? — zapytał z niepokojem.
— Nie — odparła dziewczyna. — Nikt z tego Domu nigdy nie widział wysokich gór. I jak sądzę nikt, kto mieszka po tej stronie Wewnętrznej Rzeki. To musi być daleko stąd, bardzo daleko. — Ostatnie słowa wypowiedziała jak ktoś, kto nagle dostał dreszczy.
Gdzieś na skraju snu rozległ się zgrzytliwy dźwięk: nikły, nieznany, urywany warkot. Falk otrząsnął się ze snu i usiadł obok Parth. Oboje spoglądali w napięciu zaspanymi oczyma na północ, gdzie pulsował i cichł w oddali tajemniczy dźwięk, a pierwsze promienie wschodzącego słońca rozjaśniały niebo ponad ciągnącą się tam ciemną linią drzew.
— Stratolot — wyszeptała Parth. — Słyszałam go już kiedyś, dawno temu… — Wstrząsnął nią dreszcz. Falk objął ją, ogarnięty takim samym niepokojem wywołanym obecnością odległego, niepojętego, złowróżbnego dźwięku, przemykającego tam na północy ponad krawędzią wstającego dnia.
Dźwięk zamarł w oddali; we wszechogarniającej ciszy Lasu świergot nielicznych ptaków zaczął zlewać się w chór witający jesienny poranek. Światło na wschodzie jaśniało coraz bardziej. Falk i Parth leżeli w cieple i niewypowiedzianej wygodzie własnych ramion; na wpół obudzony Falk zapadł znowu w sen. Kiedy pocałowała go i wyślizgnęła się delikatnie z jego ramion, aby zająć się codziennymi obowiązkami, wymruczał: — Zostań trochę… maleńka… — lecz ona roześmiała się i umknęła mu, a on zdrzemnął się jeszcze na chwilę, niezdolny na razie do wydostania się ze słodkich, leniwych głębin spokoju i przyjemności.
Obudził się. Poziome promienie słońca świeciły mu prosto w oczy. Odwrócił się, potem usiadł i ziewając zapatrzył w gąszcz pokrytych czerwonymi liśćmi gałęzi dębu, wznoszącego się tuż koło sypialnej werandy. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że Parth odchodząc włączyła hipnograf leżący obok jego siennika; wciąż dalej cicho pomrukiwał, powtarzając cetiańską teorię liczb. Uświadamiając to sobie roześmiał się, a chłód i blask listopadowego poranka rozbudziły go zupełnie. Nałożył koszulkę i spodnie z grubego, miękkiego, ciemnego materiału utkanego przez Parth, a skrojonego i uszytego przez Buckeye — i stanął przy drewnianej balustradzie werandy spoglądając przez przestwór Polany na brąz, czerwień i złoto ciągnących się aż po horyzont drzew.
Poranek był tak rześki, spokojny i świeży jak wówczas, gdy pierwotni mieszkańcy tego kraju budzili się w swych składanych spiczastych domach i wychodzili na zewnątrz, aby zobaczyć słońce wstające ponad ciemnym lasem. Poranki są zawsze takie same i jesień jest zawsze jesienią, lecz lat liczonych ludzkim życiem jest wiele. W tym kraju żyła niegdyś pierwotna rasa… a po niej przyszła następna, zdobywcy; obie przepadły, podbici i zwycięzcy, miliony istot, wszystkie zebrane razem w nieokreślony punkt na horyzoncie minionego czasu. Gwiazdy zostały zdobyte i znowu stracone. Lata wciąż mijały i było ich tak wiele, że Las z pradawnych czasów, całkowicie zniszczony w ciągu ery, kiedy ludzie tworzyli i spełniali swoją historię, wyrósł na nowo. Nawet w mrocznym bezmiarze historii planety stworzenie lasu wymaga czasu. Nie dzieje się to w jednej chwili. I nie każda planeta jest do tego zdolna; wcale nie jest regułą, że na wszystkich światach pierwsze chłodne promienie słońca przetykane są cieniami i nurzają się w gmatwaninie niezliczonych, poruszanych wiatrem gałęzi…
Świadomość tego napełniła Falka radością, tym bardziej żywą, że przed tym porankiem było tak niewiele innych poranków, tak niewiele minęło czasu pomiędzy dniami, które pamiętał, a ciemnością. Przyjął do wiadomości uwagi poczynione przez sikorkę skrzeczącą na dębie, potem przeciągnął się, przesunął energicznie palcami po włosach i zszedł z balkonu, aby dzielić pracę i towarzystwo współmieszkańców Domu.
Dom Zove był zbudowanym bez określonego planu wysokim budynkiem, rodzajem krzyżówki domu wypoczynkowego, twierdzy i farmy; niektóre jego fragmenty wzniesiono przed stuleciem, inne jeszcze wcześniej. Z jednej strony był prymitywny: ciemne klatki schodowe, kamienne kominki i piwnice, nagie podłogi wykonane z kafelków lub desek, z drugiej strony zaś wszystko było w nim doskonale wykończone: był ogniotrwały i całkowicie odporny na wpływy atmosferyczne, a niektóre elementy jego konstrukcji, urządzenia czy maszyny, były produktami wysoko rozwiniętej technologii — przyjemne żółtawe oświetlenie, biblioteki ze zbiorami nagrań, książek i obrazów, różnorakie narzędzia i urządzenia używane do czyszczenia, gotowania, prania i prac rolnych, w pracowniach zaś Wschodniego Skrzydła znajdowały się inne precyzyjne instrumenty o specjalnym przeznaczeniu. Wszystkie te rzeczy stanowiły część Domu; zbudowane wraz z nim lub później, wytworzone w nim lub w którymś z innych Leśnych Domów. Mechanizmy były solidne, proste w obsłudze i łatwe do naprawy, w przeciwieństwie do wiedzy o źródłach ich zasilania, niepełnej i nie dającej się zastąpić niczym innym.