— To nasz dom. Nasz świat.
To bolało. Falk nic nie odpowiedział.
— Nie pamiętasz… nie pamiętasz podróży, prech Ramarren? — zapytał chłopiec, zacinając się. W jego głosie słychać było niedowierzanie; zdawał się nie wierzyć w to, co mu Falk powiedział. Była też tam inna, drżąca, tęskna nuta., tłumiona przez szacunek lub strach.
Falk potrząsnął głową.
Orry powtórzył pytanie, nieco je zmieniając.
— Nie pamiętasz naszej podróży na Ziemię, prech Ramarren?
— Nie. Kiedy dobiegła końca?
— Sześć ziemskich lat temu… Wybacz mi, proszę, prech Ramarren. Nie wiedziałem… Byłem właśnie nad Morzem Kalifornijskim, kiedy przysłali po mnie automatyczny stratolot. Nie powiedziano mi, po co jestem potrzebny. Potem Lord Kradgy powiedział, że został odnaleziony jeden z członków Ekspedycji, i myślałem… Lecz nic mi nie mówił o twojej pamięci. Więc… więc pamiętasz… tylko Ziemię?
Wydawało się, że błaga o zaprzeczenie.
— Pamiętam tylko Ziemię — powiedział Falk postanowiwszy nie poddawać się wzruszeniu chłopca, jego naiwności i dziecięcej szczerości jego twarzy i głosu. Musiał zakładać, że Orry nie był tym, kim wydawał się być.
A jeśli był?
Nie dam się więcej oszukać, pomyślał Falk z gorzką zawziętością.
Oczywiście, że się dasz, odparła inna część jego umysłu. Dasz się oszukać, jeśli tak będą chcieli, i nie ma sposobu, żeby się temu przeciwstawić. Jeśli nie zadasz żadnego pytania temu chłopcu, aby nie słyszeć w odpowiedzi kłamstwa, wówczas kłamstwo zwycięży całkowicie, a cała twoja podróż nie przyniesie nic oprócz milczenia, kpin i wstrętu. Chciałeś poznać swoje imię. Ten chłopiec je tobie dał: przyjmij je.
— Czy możesz mi powiedzieć, kim… kim jesteśmy? Chłopiec ochoczo podjął swój niezrozumiały bełkot i zaraz zamilkł pod niepojmującym spojrzeniem Falka.
— Nie pamiętasz języka kelshak, prech Ramarren? — Był bliski płaczu.
Falk potrząsnął głową.
— Kelshak jest twoim ojczystym językiem?
— Tak — odparł chłopiec. — I twoim — dodał nieśmiało.
— Jak w tym języku brzmi słowo „ojciec”?
— Hiowech. Lub wawa, tak mówią dzieci. — Błysk szczerego smutku przemknął po twarzy Orry’ego.
— Jak zwracałbyś się do starego człowieka, którego szanujesz?
— Jest wiele słów bliskoznacznych, takich jak: prevwa, kioinap, ska n-gehoy… Niech pomyślę, prechno. Tak długo nie mówiłem w kelshak… Prechnoweg… można też użyć równoznacznych: tiokioi lub previotio…
— Tiokioi. Powiedziałem kiedyś to słowo, nie… nie wiedziałem, skąd je znam.
To nie był wiarygodny test. Nie było takiego. Nigdy nie mówił wiele Estrel o swoim pobycie u starego Słuchacza w Lesie, lecz przecież mogli poznać każde jego wspomnienie — wszystko, co kiedykolwiek powiedział — kiedy mieli go w swych rękach oszołomionego narkotykami podczas ostatniej nocy lub przez kilka nocy. Nie wiedział, co zrobili, nie wiedział, co sam może zrobić lub co powinien. A już absolutnie nie wiedział, czego chcieli. Wszystko, co mu zostało, to iść przed siebie próbując dowiedzieć się, czego sam chce.
— Możesz poruszać się tu swobodnie?
— O tak, prech Ramarren. Władcy są bardzo dobrzy. Bardzo długo szukali innych członków Ekspedycji, tych, którzy mogli pozostać przy życiu… Może wiesz, prechno, czy ktoś jeszcze?
— Nie wiem.
— Wszystko, co Kradgy zdążył mi powiedzieć, kiedy przybyłem tu kilka minut temu, to to, że żyłeś w lesie we wschodniej części kontynentu wśród jakiegoś dzikiego plemienia.
— Opowiem ci o tym, jeśli będziesz chciał. Ale najpierw ty mi coś powiedz. Nie wiem, kim jestem, nie wiem, kim ty jesteś, co to była za Ekspedycja, czym jest Werel?
— Jesteśmy Kelshyanami — zaczął chłopiec ze skrępowaniem, w widoczny sposób zakłopotany wyjaśnianiem czegoś tak oczywistego komuś, kogo uważał za przewyższającego go nie tylko pod względem wieku — z Narodu Kelshak na Werel, przybyliśmy tutaj na statku o nazwie „Alterra”…
— Po co tu przybyliśmy? — zapytał Falk pochylając się do przodu.
Powoli, co jakiś czas cofając się i uzupełniając, odpowiadając na setki pytań, Orry ciągnął opowieść, dopóki nie zmęczył się mówieniem, a Falk słuchaniem, a podobne do welonów ściany nie rozjarzyły się światłem zachodzącego słońca; milczeli potem przez jakiś czas, aż niemi słudzy przynieśli im jedzenie i picie. Przez cały czas, kiedy jedli, Falk uporczywie wpatrywał się oczyma duszy w klejnot, który mógł być fałszywy lub bezcenny, w uchwycony w przelocie — prawdziwy lub nie — obraz świata, który utracił.
VII
Słońce podobne do smoczego oka, pomarańczowożółte, jak ognisty opal otoczony siedmioma błyszczącymi wisiorkami kołyszącymi się z wolna na swych wydłużonych elipsach. Zielona, trzecia planeta potrzebowała sześćdziesięciu ziemskich lat, aby wypełnić swój jeden Rok. „Szczęśliwy ten, kto widzi drugą wiosnę” — przetłumaczył Orry przysłowie tego świata. Zimy północnej półkuli, nachylonej pod znacznym kątem do płaszczyzny ekliptyki, kiedy planeta zataczała najbardziej oddalony od Słońca łuk swej orbity, były mroźne, mroczne, straszne; lata, ciągnące się przez pół człowieczego życia, eksplodowały niepomierną wręcz obfitością wszystkiego, co żyje. Gigantyczne pływy głębokich mórz planety posłuszne były ogromnemu Księżycowi, którego fazy powtarzały się co czterysta dni; świat obfitował w trzęsienia ziemi, wulkany, wędrujące rośliny, śpiewające zwierzęta, inteligentnych mieszkańców budujących miasta, cały katalog cudów. Na ten wspaniały, choć niezwykły świat, dwadzieścia lat temu z zewnętrznej przestrzeni kosmicznej przyleciał statek. Dwadzieścia Wielkich Lat to, jak sądził Orry, nieco ponad tysiąc dwieście lat ziemskich.
Koloniści Ligi Wszystkich Światów, którzy przybyli na tym statku, poświęcili swą pracę i życie dla nowo odkrytej planety, położonej z dala od starych, centralnych światów Ligi, w nadziei przyłączenia jej rodzimych inteligentnych mieszkańców do Ligi jako sojuszników w Wojnie, Która Miała Nadejść. Taka była polityka Ligi już od dawna, wiele pokoleń przedtem bowiem nadeszły zza Hiad ostrzeżenia o wielkiej fali najeźdźców ogarniającej światy, przemierzającej stulecia, coraz bliższej wielkiego grona osiemdziesięciu światów, które tak dumnie nazywały same siebie Ligą Wszystkich Światów. Terra, peryferyjny świat Ligi, położony najbliżej nowo odkrytej planety, Werel, wysłała wszystkich swoich kolonistów na tym pierwszym statku. Miały przybyć następne statki z innych światów Ligi, ale żaden się nie zjawił — wyprzedziła je wojna.
Jedynym środkiem łączności kolonistów z Ziemią, z Pierwszym Światem Davenantu i resztą Ligi, był ansibl, natychmiastowy przekaźnik, zainstalowany na pokładzie statku. Żaden statek, powiedział Orry, nigdy nie przekroczył prędkości światła — i tutaj Falk poprawił go. Statki wojenne budowane były na zasadzie, na jakiej działał ansibl, lecz były tylko siejącymi śmierć automatycznymi maszynami, niezwykle kosztownymi, które nie mogły przewozić żywych istot. Prędkość światła, ze swym efektem skracania czasu dla podróżujących, stanowiła granicę ludzkich wypraw, wtedy i teraz. Tak więc koloniści na Werel znaleźli się bardzo daleko od domu i aktualne wieści z zewnątrz mogli uzyskać tylko za pomocą transmitera. Minęło zaledwie pięć lat ich pobytu na Werel, kiedy otrzymali wiadomość, że przybył Wróg, a zaraz potem informacje stały się sprzeczne i pogmatwane, przedzielane coraz dłuższymi przerwami, aby wkrótce ustać zupełnie. Z górą trzecia część kolonistów postanowiła wziąć statek i przez otchłań lat powrócić na Ziemię, aby połączyć się ze swymi rodakami. Reszta pozostała na Werel, wybierając wygnanie. Za swego życia nigdy nie uzyskali wiadomości o tym, co stało się z ich ojczystym światem i Ligą, której służyli, kim był Wróg, czy opanował Ligę, czy też został pokonany. Pozbawieni statku i przekaźnika pozostali osamotnieni w swej małej kolonii, otoczeni zewsząd przez niezwykłe i wrogie Wysoko Inteligentne Formy Życia, o niższej od nich kulturze, lecz dorównujące im inteligencją. I czekali, a po nich czekali synowie ich synów, a gwiazdy ponad nimi wciąż pogrążone były w milcżeniu. Nie przybył żaden statek, nie otrzymali żadnej wieści. Ich własny statek najprawdopodobniej został zniszczony, a współrzędne planety przepadły. Pośród wszystkich tych gwiazd maleńki, pomarańczowożółty opal stoczył się w przepaść zapomnienia. Kolonia rozkwitała, rozprzestrzeniając się od pierwszego miasta, któremu nadano nazwę Alterra, wzdłuż przyjaznego morskiego wybrzeża. Potem, po kilku latach… Orry przerwał i poprawił się: — Po blisko sześciu stuleciach, licząc według kalendarza ziemskiego, a był to Dziewiąty Rok Kolonii, tak sądzę. Dopiero zaczynałem uczyć się historii, lecz ojciec i… i ty, prech Ramarren, często przed Wyprawą opowiadaliście mi o tych sprawach, aby mi wszystko wyjaśnić… To znaczy… po kilku stuleciach nadeszły dla Kolonii ciężkie czasy. Niewiele dzieci zostało poczętych, jeszcze mniej urodziło się żywych… — W tym miejscu chłopiec znowu przerwał, aby ostatecznie wyjaśnić: — Pamiętam, jak mówiłeś, że Alterranie nie wiedzieli, co się z nimi dzieje, sądzili, że jest to jakiś niepożądany efekt kojarzenia małżeństw wśród tak małej populacji, ale wy uważaliście to za skutek naturalnej selekcji. Tutaj Władcy twierdzą, że to nie jest możliwe, że bez względu na to, jak długo obca kolonia pozostaje na planecie, zawsze pozostanie obcą. Stosując techniki inżynierii genetycznej można płodzić potomstwo z tubylczymi rasami, ale dzieci pozostaną bezpłodne. Tak że w końcu nie wiem, co się stało z Alterranami, byłem zaledwie dzieckiem, kiedy ty i ojciec próbowaliście mi to wyjaśnić… Pamiętam, że mówiłeś o doborze preferującym osobniki zdolne do życia. Tak czy inaczej koloniści byli niemal na wymarciu, kiedy ich resztki zmuszone zostały do zawarcia przymierza z tubylczym narodem z Werel, Tevarianami. Razem przetrwali Zimę i kiedy nadszedł czas Wiosennych rozpłodów okazało się, że Tevarianie i Alterranie mogą mieć dzieci. Przynajmniej tylu z nich, że mogła powstać nowa mieszana rasa. Władcy mówią, że to niemożliwe. Lecz ja pamiętam, jak opowiadałeś mi o tym.