Выбрать главу

Na ścieżce, wśród pogrążonych w cieniach kwiatów, Orry zatrzymał się i wyjął z futerału niewielką, białą tubę. Włożył ją do ust i zaczął chciwie pociągać. Falk był zbyt zajęty coraz to nowymi doznaniami, aby zwrócić na to uwagę, jednak chłopiec sam, jak gdyby z lekka zakłopotany, wyjaśnił:

— To pariitha, trankwilizator, wszyscy Władcy jej używają… Jednocześnie ma bardzo dobre właściwości stymulujące. Jeśli masz ochotę…

— Nie, dziękuję. Chciałbym cię jeszcze zapytać o parę rzeczy. — Zawahał się jednak. Te pytania nie mogą być zadane wprost. Przez cały czas trwania Rady i wyjaśnień Abundibota miał, wciąż powracające i nie dające spokoju wrażenie, że wszystko to jest przedstawieniem, sztuką graną dla kogoś, taką jak te, które widział na starych taśmach w bibliotece Księcia Kansas: Gra Snów z Hain lub stary, szalony król Lir, bredzący na smaganym burzą wrzosowisku. Dziwne było jego nieodparte wrażenie, że ta sztuka była przeznaczona nie dla niego, lecz dla Orry’ego. Nie rozumiał dlaczego, ale czuł coraz mocniej, że wszystko, co Abundibot powiedział, mówił po to, żeby coś chłopcu udowodnić.

I chłopiec uwierzył. Ta sztuka wcale nie była wyreżyserowana dla niego, Falka; co najwyżej brał w niej udział jako aktor.

— Jedna rzecz mnie w tym wszystkim zastanawia — rzekł ostrożnie Falk. — Powiedziałeś, że Werel leży w odległości stu trzydziestu lub stu czterdziestu lat świetlnych od Ziemi. W takiej odległości nie może być zbyt wielu gwiazd.

— Władcy mówią, że w odległości od stu piętnastu do stu pięćdziesięciu lat świetlnych znajdują się cztery Słońca z układami planetarnymi i każde z nich może być naszym Słońcem. Lecz leżą w czterech różnych kierunkach i jeśli Shinga wysłaliby statek na poszukiwania, mogłoby minąć z górą trzynaście stuleci czasu rzeczywistego, zanim krążąc wśród gwiazd odnalazłby to właściwe.

— Chociaż byłeś dzieckiem, wydaje mi się nieco dziwne, że nie wiedziałeś, jak długo miała trwać podróż, ile czasu minęłoby na Werel od startu do powrotu, gdyby wszystko odbyło się tak, jak zaplanowano.

— Mówiono o dwóch Latach, prech Ramarren, to stanowi około stu dwudziestu ziemskich lat. Wiedziałem jednak, że to nie jest dokładny czas i że nie mam prawa o to pytać. — Wspomnienie o Werel spowodowało, że przez chwilę w głosie chłopca zabrzmiał ton spokojnej stanowczości, jakiej Falk nigdy przedtem u niego nie słyszał. — Sądzę, że dorośli członkowie Ekspedycji nie wiedząc, co lub kogo zastaną na Ziemi, chcieli być pewni, że my, dzieci, nie znający technik chroniących przed mentalną penetracją, nie będziemy mogli zdradzić Wrogowi położenia Werel. Być może bezpieczniej dla nas było pozostać nieświadomymi.

— Czy pamiętasz, jakie gwiazdy widać z Werel, jakie konstelacje?

Orry wzruszył ramionami, że nie, i uśmiechnął się:

— Władcy również o to pytali. Jestem dzieckiem Zimy, prech Ramarren. Właśnie zaczynała się Wiosna, kiedy startowaliśmy. Chyba nigdy nie widziałem bezchmurnego nieba.

Jeśli to wszystko było prawdą, wówczas rzeczywiście wydawało się, że tylko on — jego ukryta jaźń, Ramarren — może powiedzieć, skąd on i Orry przybyli. Czyżby to właśnie miało stanowić wyjaśnienie tego, co było tak bardzo zagadkowe: zainteresowania Shinga jego osobą, sprowadzenia go tutaj pod opieką Estrel, ofertę przywrócenia pamięci? Istniał świat nie podlegający ich władzy, świat, który posiadł jeszcze raz zapomnianą sztukę lotów z prędkością światła; z pewnością chcieliby wiedzieć, gdzie się znajduje. A jeśli przywrócą mu pamięć, będzie mógł im to powiedzieć. Jeśli w ogóle cokolwiek, co mu powiedziano, było prawdą.

Westchnął. Męczyła go ta gmatwanina podejrzeń, ten nadmiar niesprawdzalnych cudów. Momentami zastanawiał się, czy przypadkiem wciąż nie jest pod działaniem jakiegoś narkotyku. Nie miał najmniejszego pojęcia, co powinien zrobić. On, i być może ten chłopiec, byli bezwolnymi zabawkami w rękach obcych, zdradzieckich graczy.

— Czy on… ten o imieniu Abundibot, czy on był z nami w pokoju, czy też była to tylko projekcja, złudzenie?

— Nie wiem, prech Ramarren — odparł Orry. Środek, który wdychał z tuby, zdawał się wpływać dobrze na jego samopoczucie i uspokajać; zawsze raczej dziecinny, mówił teraz radośnie, bez jakichkolwiek oporów: — Sądzę, że tam był. Ale oni nigdy się do nikogo nie zbliżają. Mówię ci, to bardzo dziwne, ale przez cały ten czas, jaki tu spędziłem, nigdy nie dotknąłem żadnego z nich. Zawsze trzymają się z dala, osobno. Wcale nie chcę przez to powiedzieć, że są niedobrzy — dodał pospiesznie, spoglądając swymi jasnymi oczyma na Falka, aby sprawdzić, czy przypadkiem nie został źle zrozumiany. — Są bardzo dobrzy. Bardzo lubię Lorda Abundibota i Ken Kenyeka, i Parlę. Ale są tak daleko, tak bardzo mnie przewyższają, wiedzą tak wiele. Tyle na siebie wzięli. Rozwijają wiedzę, utrzymują pokój, dźwigają taki ciężar i robią to od tysiąca lat, podczas gdy reszta ludzi na Ziemi nie odpowiada za nic, żyjąc zwierzęcą wolnością. Nienawidzą Władców i nic nie chcą słyszeć o prawdzie, jaką ci im oferują. Dlatego wciąż muszą trzymać się z dala, wciąż sami, żeby utrzymać i ochronić pokój, umiejętności i wiedzę, które bez nich zostałyby w ciągu kilku lat zaprzepaszczone przez te wszystkie wojownicze szczepy, Domy, Wędrowców i grasujących ludożerców.

— Nie wszyscy oni są ludożercami — rzekł sucho Falk. Wydawało się, że Orry kończy dobrze wyuczaną lekcję:

— Tak — zgodził się. — Przypuszczam; że nie wszyscy są ludożercami.

— Niektórzy z nich twierdzą, że stoczyli się tak nisko, ponieważ Shinga zmusili ich do tego, że jeśli szukają wiedzy, przeszkadzają im w tym, że jeśli usiłują stworzyć swoje własne Miasto, wówczas Shinga niszczą je i ich również.

Zapadło milczenie. Orry skończył wciągać pariithę z tuby, którą pieczołowicie zakopał wśród korzeni krzewu o długich, zwisających, krwistoczerwonych kwiatach. Falk czekał na odpowiedź i powoli zaczął sobie uświadamiać, że żadnej nie będzie. To, co powiedział, po prostu nie dotarło do chłopca, nie miało dlań żadnego sensu.

Przeszli kawałek wśród poruszających się świateł i wilgotnych zapachów pod rozmazaną plamą księżyca.

— Ta, której wizerunek pojawił się na początku, tam w pokoju… znasz ją?

— To Strella Siobelbel — odparł od razu chłopiec. — Tak, widywałem ją już na zebraniach Rady.

— Czy ona jest Shingą?

— Nie, nie należy do Władców. Sądzę, że jej rodacy są góralami, ale ona została wychowana w Es Toch. Wiele ludzi przyprowadza lub przysyła tutaj swoje dzieci, żeby wychowały się w służbie dla Władców. Sprowadza się tu również niedorozwinięte dzieci i podłącza do psychokomputerów, tak że nawet one mogą brać udział w wielkim dziele Władców. To są ci, których ciemni ludzie nazywają wykonawcami. Przybyłeś tutaj ze Strellą Siobelbel, prech Ramarren?

— Przyszedłem z nią, razem wędrowaliśmy, jedliśmy, spaliśmy. Powiedziała, że ma na imię Estrel i że jest Wędrowcem.

— Powinieneś się domyślić, że nie jest Shingą — powiedział chłopiec, potem zaczerwienił się, wyciągnął następną tubę i zaczął wciągać pariithę.