Może zdołałby ich ubłagać, by pozwolili mu dalej żyć z pamięcią Falka, który był dla nich bezużyteczny, ale i nieszkodliwy.
Nie. Nie zdołałby. To było oczywiste i tylko tchórzostwo mogło spowodować, że przyszło mu to do głowy. Nie było żadnej nadziei.
Może udałoby mu się uciec?
Może. Pozorna pustka tego wielkiego budynku mogła być pułapką albo jak wiele innych rzeczy tutaj, złudzeniem. Czuł i domyślał się, że jest nieustannie śledzony, że niewidoczni szpiedzy lub urządzenia rejestrują każdy jego gest i słowo. Wszystkie drzwi strzeżone były przez wykonawców lub elektroniczne urządzenia kontrolne. Lecz gdyby nawet uciekł z Es Toch, to co dalej?
Czy zdołałby powrócić przez góry, równiny, las i dotrzeć w końcu do Polany, gdzie Parth… Nie, rzucił sam sobie w gniewie. Nie może wrócić. Tak daleko zaszedł podążając za swym przeznaczeniem, że musi podążyć za nim do końca: przez śmierć, jeśli tak już musi być, do odrodzenia — odrodzenia nieznanego człowieka, obcej duszy.
Nie było tu jednak nikogo, kto powiedziałby prawdę temu nieznanemu i obcemu człowiekowi. Nie było tu nikogo, z wyjątkiem jego samego, komu Falk mógłby zaufać, i dlatego Falk nie tylko musi umrzeć, lecz jeszcze jego śmierć posłuży woli Wroga. Z tym właśnie nie mógł się pogodzić, to było nie do zniesienia. Chodził tam i z powrotem wśród zielonkawego półmroku swego pokoju. Rozmazane, bezdźwięczne błyskawice łyskały nad sufitem. Nie będzie służył Kłamcom, nie powie im tego, co chcą wiedzieć. To nie o Werel się martwił — gdyż wszystko, co wiedział, wszystkie jego domysły były nic niewarte i sama Werel była kłamstwem, a Orry był bardziej niezgłębiony niż Estrel; nic nie było pewne. Lecz kochał Ziemię, chociaż był tu obcy. A Ziemia oznaczała dla niego ten dom w Lesie, słoneczne światło na Polanie, Parth. I tego nie zdradzi. Musi wierzyć, że jest jakiś sposób, by się powstrzymać — pomimo wszystkich złych mocy i oszustw — od zdradzenia tego, co pokochał.
Wciąż i wciąż usiłował wymyślić jakiś sposób, który pozwoliłby mu — Falkowi — pozostawić wiadomość sobie samemu, przyszłemu Ramarrenowi — zadanie samo w sobie tak groteskowe, że niemal niewyobrażalne, a poza tym nie do rozwiązania. Gdyby nawet Shinga nie zauważyli, że pisze wiadomość, z pewnością odnaleźliby ją, kiedy już zostałaby sporządzona. Początkowo zamierzał użyć Orry’ego jako pośrednika, polecając mu, by powiedział Ramarrenowi: „Nie odpowiadaj na pytania Shinga”, ale nie miał żadnej pewności, czy Orry go posłucha i czy utrzyma polecenie w tajemnicy. Shinga tak manipulowali umysłem chłopca, że był właściwie ich narzędziem; nawet ta bezsensowna wiadomość, którą mu niedawno przekazał, mogła już być znana jego Władcom.
Nie przychodził mu do głowy żaden pomysł, żaden podstęp, środek czy sposób, aby przerwać to błędne koło. Była tylko jedna szansa, a właściwie cień szansy, że pozostanie sobą, że pomimo tego wszystkiego, co będą z nim robili, pozostanie sobą i nie zapomni, nie umrze. Jedyną myślą, jaka dawała mu podstawę do nadziei, była ta, że możliwe jest to, o czym Shinga mówili, że jest niemożliwe.
Chcieli, by uwierzył, że jest to niemożliwe.
Zatem złudzenia, widziadła i halucynacje, jakich doświadczył w pierwszych godzinach czy dniach pobytu w Es Toch, miały na celu oszołomienie go i osłabienie jego wiary w siebie, tego właśnie chcieli. Chcieli, żeby stracił zaufanie do siebie, swych przekonań, wiedzy i siły. Wszystkie opowieści o wytarciu umysłu miały przestraszyć go i zarazem przekonać, że nie jest w stanie przeciwstawić się ich parahipnotycznym operacjom.
Ramarren nie zdołał się im oprzeć.
Lecz Ramarren w przeciwieństwie do Falka nie żywił żadnych podejrzeń ani też nikt go nie ostrzegł przed ich możliwościami czy przed tym, co będą usiłowali z nim zrobić. A to mogło mieć znaczenie. Poza tym pamięć Ramarrena nie mogła zostać nieodwracalnie zniszczona, choć twierdzili, że tak stanie się z pamięcią Falka, czego dowodem było to, że zamierzali ją odtworzyć.
To była szansa, niezwykle nikła szansa. Wszystko, co mógł zrobić, to powiedzieć p r z e ż y j ę, w nadziei, że to może być prawda i jeśli będzie miał szczęście, tak się stanie. A jeśli nie będzie miał szczęścia?…
Nadzieja jest bardziej niepewna, ale i silniejsza od wiary, myślał chodząc po pokoju, podczas gdy w górze błyskały bezdźwięczne pioruny. W szczęśliwszych czasach pokłada się ufność w życiu, w złych pozostaje już tylko nadzieja. Ale ufność i nadzieja sprowadzają się do tego samego: stanowią niezbędne powiązanie umysłu z innymi umysłami, ze światem i czasem. Bez zaufania może istnieć człowiek, ale nie ludzkie życie: bez nadziei człowiek umiera. Tam, gdzie nie ma tego związku, gdzie dłonie nie splatają się, tam uczucia zanikają w pustce, a inteligencja staje się bezpłodna i szalona. Wówczas pomiędzy ludźmi jedyną więzią pozostaje ta, która łączy właściciela z niewolnikiem lub mordercę z ofiarą.
Prawa tworzone są przeciwko tym popędom, których ludzie najbardziej się boją. „Nie zabijaj” — brzmiało jedyne prawo Shinga, którym tak się chełpili. Wszystko inne było dozwolone, co być może w rzeczywistości oznaczało, że nic więcej ich nie obchodziło… Obawiając się swego pociągu do śmierci, głosili Cześć dla Życia, oszukując się swym własnym kłamstwem.
Nigdy nie zdobędzie nad nimi przewagi, chyba że dzięki wartości, jakiej żaden kłamiący nie stawi czoła — uczciwości. Być może nie przyjdzie im do głowy, że człowiek może tak bardzo chcieć być sobą, żyć swoim życiem, że może oprzeć się im nawet wówczas, kiedy jest całkowicie bezradny i uzależniony od nich.
Być może. Być może.
W końcu zakazał sobie o tym myśleć, wziął książkę, którą podarował mu Książę Kansas i której wbrew przepowiedni Księcia jeszcze nie stracił, po czym czytał ją przez pewien czas, bardzo uważnie, zanim zasnął.
Następnego poranka — być może ostatniego w tym życiu — Orry zaproponował wycieczkę stratolotem i Falk zgodził się, wyrażając chęć zobaczenia Zachodniego Oceanu. Z wyszukaną grzecznością dwóch Shinga zapytało, czy nie będzie miał nic przeciwko temu, aby towarzyszyli swemu szanownemu gościowi i odpowiedzieli na pytania, jakie może pragnąłby zadać o ich Ziemskim Dominium lub o planowanej na następny dzień operacji. Istotnie, Falk żywił nieokreśloną nadzieję, że dowie się czegoś więcej o tym, co mają zamiar zrobić z jego umysłem, po to, żeby stawić jak największy opór ich mentalnym manipulacjom. Ale niczego się nie dowiedział. Ken Kenyek zarzucił go mnóstwem szczegółów dotyczących neuronów, połączeń międzysynaptycznych, odtworzeń, blokad, uwolnień, środków psychotropowych, hipnozy, parahipnozy, sprzężeń mózg-komputer… z których żaden nie oznaczał niczego konkretnego, wszystkie zaś napawały lękiem. Falk wkrótce zaniechał wysiłków, aby cokolwiek zrozumieć.
Stratolot, pilotowany przez niemego wykonawcę, który zdawał się czymś niewiele więcej niż przedłużeniem tablicy kontrolnej, przeskoczył góry i wystrzelił na zachód ponad pustkowiami, jaskrawymi od krótkotrwałego rozkwitu wiosny. W ciągu kilku minut zbliżyli się do granitowej ściany Zachodniego Pasma. Wciąż jeszcze strome, strzaskane i nie tknięte erozją od czasu kataklizmu sprzed dwóch tysięcy lat krawędzie Sierry wznosiły się wypiętrzając poszarpane szczyty z otchłani śniegu. Po drugiej stronie grani leżał błyszczący w świetle słońca ocean, a pod morskimi falami ciemniały połacie zatopionego lądu.
Tam niegdyś wznosiły się starte z powierzchni ziemi miasta — tak jak w jego umyśle trwały zapomniane miasta, stracone siedziby, przepadłe imiona. Kiedy stratolot zataczał łuk zawracając na wschód, powiedział: