— Jutro nastąpi trzęsienie ziemi, które pochłonie Falka…
— Niestety, tak właśnie musi być, Lordzie Ramarren — odezwał się Abundibot z satysfakcją. A może Falkowi wydawało się tylko, że słyszy w jego głosie zadowolenie. Ilekroć słowa Abundibota wyrażały jakieś uczucie, brzmiały tak fałszywie, że zdawały się wyrażać coś zupełnie przeciwnego; lecz być może tym, co zawierały w rzeczywistości, był całkowity brak jakiegokolwiek uczucia czy emocji. Ken Kenyek, białoskóry i bladooki, o regularnych, ukrywających wiek rysach twarzy, ani nie okazywał, ani nie udawał żadnych uczuć, kiedy mówił lub kiedy, tak jak teraz, siedział nieporuszony, obojętny, ani pogodny, ani bierny, lecz całkowicie zamknięty w sobie, samowystarczalny, odległy.
Stratolot przemknął ponad milami pustyni dzielącej Es Toch od morza — na całym tym wielkim obszarze nie było śladu ludzkiej bytności. Wylądowali na dachu budynku, w którym znajdował się pokój Falka. Po kilku godzinach spędzonych w obojętnym, przygnębiającym towarzystwie Shinga nawet jego iluzoryczna samotność wydała mu się godna pożądania. Pozwolili mu się nią nacieszyć; resztę popołudnia i wieczór spędził sam pośród zamglonych ścian swego pokoju. Bał się, że Shinga mogą znowu oszołomić go narkotykami lub otoczyć złudzeniami, aby zdezorientować go i osłabić jego wolę, lecz najwidoczniej czuli, że nie muszą już więcej stosować wobec niego takich środków ostrożności. Dali mu spokój, więc mógł chodzić po przezroczystej podłodze, siedzieć bez ruchu i czytać swoją książkę. Cóż innego mógł przeciwstawić ich woli?
Wciąż i wciąż w ciągu tych długich godzin powracał do książki, do Starego Kanonu. Nie ośmielił się nawet naznaczyć jej paznokciem, czytał ją tylko, zmagając się ze zmienionymi literami, całkowicie pochłonięty, oddając się słowom, powtarzając je sobie, gdy chodził, siedział czy leżał, powracając wciąż i znowu, i jeszcze raz do początku, do pierwszych słów pierwszej strony:
Droga, którą zdążasz
nie jest Drogą wieczną
Imię, które rzeczy dajesz
Nie jest Nazwą wieczną.
Głęboką nocą, słaniając się z umęczenia i głodu pod naporem myśli, których nie chciał do siebie dopuścić, i strachu przed śmiercią, którego nie chciał czuć, jego umysł w końcu znalazł się w stanie, do którego dążył. Ściany runęły, jaźń zniknęła i stał się nicością. Był słowami — był słowem, słowem wypowiedzianym w ciemności, którego nikt nie słyszał od samego początku, był pierwszą stroną czasu. Jego jaźń odpadła od niego i był całkowicie i niezmiennie sobą — bezimiennym, samotnym, jedynym.
Stopniowo powracały znaczenia, rzeczy odzyskały nazwy, a ściany odbudowały się. Przeczytał jeszcze raz pierwszą stronę książki i położył się spać.
Wschodnia ściana pokoju jarzyła się jasnoszmaragdowo w promieniach wschodzącego słońca, kiedy przyszło po niego dwóch wykonawców. Wyprowadzili go przez zamglone sale i korytarze na zewnątrz, a potem przewieźli śmigaczem przez pogrążone w cieniach ulice na drugą stronę przepaści, do jeszcze jednej wieży. Ci, którzy się nim teraz zajęli, nie byli służącymi, lecz parą wielkich, niemych strażników. Pamiętając metodyczną brutalność, z jaką zbili go, kiedy po raz pierwszy wkroczył do Es Toch — pierwszą lekcję, jaką otrzymał od Shinga, mającą podkopać jego wiarę w siebie — domyślił się, iż obawiają się, że mógłby spróbować uciec w tych ostatnich chwiłach i widok strażników miał mu wybić takie pomysły z głowy.
Wprowadzono go w labirynt pokoi, który kończył się jasno oświetlonymi, podziemnymi kabinami, otoczonymi murem ekranów i pulpitów ogromnego zespołu komputerów. Był tam tylko Ken Kenyek, który podniósł się od jednego z pulpitów i zbliżył, aby go powitać. Zastanawiające było, że widywał Shinga tylko pojedynczo lub co najwyżej po dwóch naraz, a w sumie widział ich tylko kilku. Lecz nie było teraz czasu, by się nad tym zastanawiać, chociaż niewyraźne wspomnienie czy wyjaśnienie tego faktu błąkało się przez chwilę po obrzeżach jego umysłu, dopóki nie odezwał się Ken Kenyek:
— Ostatniej nocy nie próbowałeś popełnić samobójstwa — powiedział swym bezdźwięcznym szeptem. Rzeczywiście. Było to jedyne wyjście, o którym Falk nigdy nie pomyślał.
— Stwierdziłem, że pozwolę, żebyś ty to zrobił — odparł. Ken Kenyek nie zwrócił na to uwagi, choć sprawiał wrażenie, że słucha uważnie.
— Wszystko gotowe — powiedział. — To są takie same układy i dokładnie takie same połączenia, jakich użyto sześć lat temu do zablokowania struktur twej pierwotnej świadomości i podświadomości. Z twoją zgodą usunięcie blokady nie będzie trudne ani nie spowoduje żadnego urazu. Zgoda ma podstawowe znaczenie dla odbudowy struktur, chociaż jest całkowicie nieistotna przy ich blokadzie. Czy jesteś już gotów? — Niemal równocześnie z tymi słowami do Falka dotarł oślepiająco jasny przekaz myślowy: „Jesteś już gotów?”
Przysłuchiwał się uważnie, kiedy Falk odpowiedział w ten sam sposób.
Jak gdyby usatysfakcjonowany odpowiedzią lub jej empatyczną aurą, Shinga skinął głową i odezwał się swym monotonnym szeptem:
— Zatem zacznę bez narkotyków. Narkotyki zacierają ostrość procesu parahipnotycznego. Łatwiej pracować bez nich. Usiądź tam.
Falk usłuchał, milcząc i usiłując utrzymać w milczeniu również swój umysł.
Na jakiś niewidoczny znak do pomieszczenia wszedł pomocnik i podszedł do Falka, gdy tymczasem Ken Kenyek usiadł przed klawiaturą komputera, tak jak muzyk zasiada przy swoim instrumencie. Przez chwilę Falk wspomniał wielki wzorzec w sali tronowej Księcia Kansas, szybkie, ciemne dłonie przesuwające się nad nim, tworzące i burzące pełne znaczenia zmienne wzory z kamieni, gwiazd, myśli… Nieprzenikniona czerń opadła na niego jak kurtyna zakrywająca oczy i umysł. Był świadom tego, że nałożono mu coś na głowę, kaptur lub jakiś hełm, a potem nie docierało do niego już nic oprócz czerni, bezkresnej czerni, ciemności. W tej ciemności jakiś głos wypowiadał słowo rozbrzmiewające w jego umyśle, słowo, które niemal rozumiał. Bez końca to samo słowo, słowo, słowo, nazwa… Jego wola przetrwania błysnęła jak wybuchający płomień i w straszliwym wysiłku, krzycząc bezgłośnie, oznajmił: „Jestem Falkiem”.
A potem była już tylko ciemność.
IX
Miejsce było ciche i mrocznawe, jak polana położona głęboko w lesie. Osłabiony, leżał przez długi czas na granicy snu i czuwania. Niekiedy śnił lub wspominał fragmenty snów z wcześniejszego, głębszego snu. Potem znowu zasypiał i znowu budził się w mrocznawym, zielonym świetle i ciszy.
Coś poruszyło się koło niego. Odwracając głowę zobaczył młodego mężczyznę, którego nie znał.
— Kim jesteś?
— Jestem Har Orry.
Imię stoczyło się jak kamień w senną otępiałość jego umysłu i przepadło. Pozostały po nim tylko koła, rozchodzące się coraz szerzej i szerzej, miękko i powoli, aż w końcu pierwsze z nich dotknęło brzegu i załamało się na nim. Orry, syn Har Wedena, jeden z członków Wyprawy… chłopiec, dziecko urodzone w czasie zimowego połogu.
Nieruchoma powierzchnia sadzawki snu pokryła się drobnymi falami. Zamknął oczy pragnąc się w niej zanurzyć.
— Śniłem — wyszeptał z zamkniętymś oczami. — Miałem wiele snów…
Lccz teraz nie spał i znowu patrzył w tę przestraszoną, niepewną, chłopięcą twarz. To był Orry, syn Wedena, Orry, tak jak wyglądałby za pięć lub sześć faz księżyca, jeśli przeżyli Podróż.