Teraz Ramarren nie miał już wątpliwości, że naprawdę jest na Ziemi, że dotarł do celu Podróży. Odrzucił dumę i nieufność i ukląkł przed nią z wdzięcznością. Dla niego, dla tych wszystkich, którzy wysłali go przez osiemset dwadzieścia pięć trylionów mil nicości, była potomkiem rasy, z której czas, pamięć i zapomnienie uczyniły legendę. Jedyna, samotna, stojąc tak przed nim, była jednak częścią Rodu Ludzi i spoglądała na niego oczyma tej Rasy, a on klęcząc i skłaniając przed nią głowę oddawał cześć mitowi, historii i długiemu wygnaniu jego przodków.
Powstał i wyciągnął rozwarte ręce w geście powitania Narodu Kelshak, a ona zaczęła mówić do niego. Jej mowa była dziwna, bardzo dziwna, gdyż nigdy przedtem jej nie widział, a mimo to głos brzmiał w jego uszach przedziwnie znajomo i choć nie znał języka, jakim się posługiwała, zrozumiał Słowo, a potem jeszcze jedno. Przez moment niesamowitość tego uczucia przestraszyła go i ogarnął go lęk, że dziewczyna stosuje jakąś odmianę myślomowy, która może przeniknąć nawet zasłonę wyłączonego umysłu, lecz już w następnej chwili uświadomił sobie, że rozumie ją, ponieważ mówi Językiem Ksiąg, lingalem. Jedynie jej akcent i potoczystość wymowy uniemożliwiy mu natychmiastowe rozpoznanie.
Zdążyła już powiedzieć kilka szybkich zdań w lingalu, mówiąc dziwnie zimnym, martwym głosem.
…nie wiem, po co tu przyszłam — ciągnęła. — Powiedz mi, które z nas jest kłamcą, które z nas zdradziło? Przeszłam z tobą całą tę bezkresną drogę, przespałam z tobą setkę nocy, a teraz nie znasz nawet mego imienia. Prawda, Falk? Czy znasz moje imię? Czy znasz swoje własne?
— Jestem Agad Ramarren — powiedział, a jego własne imię, wypowiedziane jego własnym głosem, dla niego samego zabrzmiało obco.
— Kto ci to powiedział? Jesteś Falk. Czy nie znasz człowieka o imieniu Falk? Miał zwyczaj nosić twoje ciało. Ken Kenyek i Kradgy zakazali mi wspominać tego imienia przy tobie. Lecz ja mam dosyć ich knowań i nie chcę brać w nich udziału. Sama chcę stanowić o sobie. Czy naprawdę nie pamiętasz swego imienia, Falk? Falk! Falk! Nie pamiętasz swego imienia? Och, jesteś głupi jak zawsze, wytrzeszczasz oczy jak wyrzucona na brzeg ryba!
Natychmiast opuścił wzrok. Spoglądanie prosto w oczy innej osobie było na Werel sprawą obraźliwą i ściśle regulowaną przez tabu i zwyczaje. Była to tylko pierwotna i zewnętrzna reakcja na jej słowa, choć wewnętrznie zareagował natychmiast, biorąc pod uwagę różne możliwości. Po pierwsze, była pod lekkim działaniem jakiejś odmiany wywołującego halucynacje narkotyku — jego wyszkolone postrzeganie określiło to jako pewnik, bez względu na to, czy implikacje tego dotyczące Rodu Człowieka podobały mu się czy nie. Po drugie, nie był pewien, czy zrozumiał dokładnie to, co mówiła, a na pewno nie miał pojęcia, o czym mówiła, w każdym razie była nastawiona nieprzyjaźnie i napastliwie. I napaść okazała się skuteczna. Pomimo nierozumienia tego wszystkiego jej dziwaczne szyderstwa i imię, które nieustannie powtarzała, poruszyły go i zmartwiły, wstrząsnęły i zszokowały.
Odwrócił się nieco od niej, dając do zrozumienia, że nie spojrzy jej ponownie w oczy, chyba że ona sama sobie tego zażyczy, i wreszcie odezwał się cicho w prastarym języku swego ludu, znanym jedynie ze starożytnych Ksiąg Kolonii:
— Czy jesteś z Rodu Człowieka czy Wroga?
Jej odpowiedzi towarzyszył wymuszony, konwulsyjny śmiech:
— Z obu, Falk. Nie ma Wrogów i ja pracuję dla nich. Słuchąj! Powiedz Abundibotowi, że masz na imię Falk. Powiedz to Ken Kenyekowi. Powiedz wszystkim Władcom, że masz na imię Falk, przynajmniej będą mieli się czym martwić! Falk…
— Dosyć.
Jego głos był tak samo cichy jak przedtem, lecz przemówił wkładając w to jedno słowo cały swój autorytet. Zamilkła z otwartymi ustami, wytrzeszczając na niego oczy. Kiedy odezwała się ponownie, zrobiła to tylko po to, aby powtórzyć imię, jakim nazwała go przedtem, a jej głos stał się drżący i niemal błagalny. Sprawiała żałosne wrażenie, lecz Ramarren nie odpowiadał. Znajdowała się w stałym lub przejściowym stanie psychotycznym, a on sam czuł się zbyt niepewnie, zbyt mocno wystawiony na ciosy, aby w tych okolicznościach pozwolić jej na dalszy kontakt. Czuł się tak słabo, że odsunął się od niej, koncentrując na sobie, aż jej obecność i głos wtopiły się w tło. Musiał się opanować; działo się z nim coś dziwnego. Nie były to narkotyki, a przynajmniej nie takie, jakie znał. Było to jak całkowite przemieszczenie i brak kontroli, gorsze niż wszelkie indukowane obłędy Siódmego Poziomu umysłowej kontroli. Lecz nie dano mu wiele czasu. Głos za nim urósł do przenikliwego krzyku wyrażającego złość, a potem uchwycił, jak zmienia się w furię, i jednocześnie wyczuł w pokoju obecność jeszcze jednej osoby. Odwrócił się gwałtownie. Właśnie zaczynała wyciągać spod swego dziwacznego ubrania coś, co niewątpliwie było bronią, ale zatrzymała się w pół ruchu, jak skamieniała wpatrując się nie w niego, lecz w wysokiego mężczyznę stojącego w wejściu.
Nie padło ani jedno słowo, przybysz zniewolił kobietę przekazem telepatycznym o tak straszliwej sile, że Ramarren aż się skrzywił. Broń upadła na podłogę, a kobieta wydając cienki, przeszywający pisk wybiegła pochylona z pokoju, usiłując uciec przed niszczycielskim naleganiem tego psychicznego rozkazu. Jej rozmazany cień chwiał się przez chwilę wśród przezroczystych ścian, aż zniknął.
Wysoki mężczyzna zwrócił swe obwiedzione białkiem źrenice ku Ramarrenowi i przemówił do niego, używając już przekazu o normalnej mocy: „Kim jesteś?”
Ramarren odpowiedział w ten sam sposób: „Agad Ramarren”, lecz nie dodał nic więcej ani nawet nie skłonił głowy. Sprawy miały się jeszcze gorzej, niż to sobie początkowo wyobrażał. Kim są ci ludzie? Już pierwsza konfrontacja ujawniła mu ich szaleństwo, okrucieństwo i strach; z pewnością nic, co skłaniałoby go do szacunku lub zaufania.
Lecz wysoki mężczyzna zbliżył się nieco, z uśmiechem na poważnej, surowej twarzy, i odezwał uprzejmie w języku Ksiąg:
— Jestem Pelleu Abundibot i witam cię serdecznie na — Ziemi, krewniaku, potomku wygnańców, wysłanniku Zaginionej Kolonii!
W odpowiedzi na te słowa Ramarren skłonił się lekko i stał przez chwilę w milczeniu.
— Zdaje się — powiedział w końcu — że przebywałem przez jakiś czas na Ziemi i stałem się wrogiem tej kobiety oraz dorobiłem się kilku blizn. Czy możesz mi wyjaśnić, jak do tego doszło i w jaki sposób zginęli moi towarzysze? Jeśli chcesz, użyj myślomowy, nie posługuję się lingalem tak dobrze jak ty.
— Prech Ramarren — odezwał się obcy; niewątpliwie przejął to od Orry’ego i użył tak, jak gdyby był to zwykły zwrot grzecznościowy, nie mając pojęcia o tym, co tworzyło związek prechnoi — przede wszystkim wybacz mi, że zwracam się do ciebie w zwykłej mowie. Nie mamy zwyczaju używać myślomowy, chyba że w nagłej potrzebie lub zwracając się do naszych podwładnych. Wybacz mi również wtargnięcie tej kreatury, której szaleństwo postawiło ją poza Prawem. Zajmiemy się jej umysłem. Nie sprawi ci już więcej kłopotu. Jeśli chodzi o twoje pytania, na wszystkie otrzymasz odpowiedź. W każdym razie, mówiąc krótko, jest to nieszczęśliwa historia, która w końcu doczekała się szczęśliwego zakończenia. Twój statek, „Alterra”, kiedy wchodził w przestrzeń okołoziemską, został zaatakowany przez naszych wrogów, rebeliantów wyjętych spod Prawa. Zanim przybył nasz statek patrolowy, zdążyli zabrać was dwóch, a może jeszcze kogoś, na swe małe planetarne pojazdy. Przechwyciliśmy jeden, na którym był uwięziony Har Orry, lecz ten, na którym byłeś ty, zdołał uciec. Nie wiem, po co byłeś im potrzebny. Nie zabili cię, lecz wymazali twoją pamięć aż do fazy przedwerbalnej i pozostawili w dzikim lesie, byś znalazł tam śmierć. Przeżyłeś i przygarnęli cię barbarzyńcy z tamtych lasów; w końcu odnaleźliśmy cię i sprowadziliśmy tutaj. Używając technik parahipnotycznych udało nam się przywrócić twoją pamięć. To było wszystko, co mogliśmy uczynić. Rzeczywiście niewiele, lecz naprawdę wszystko.