Teraz wiedział, że Ken Kenyek manipulując poprzedniego dnia jego umysłem za pomocą psychokomputera, usiłował zmusić go do wyjawienia, jak brzmi w lingalu nazwa słońca Werel. I wiedział, że gdyby ją wyjawił, nie żyłby już lub znowu byłby bezrozumnym stworzeniem. To nie Ramarren był im potrzebny; potrzebna im była jego wiedza. I nie zdobyli jej.
Już samo to musiało ich zaniepokoić, i nic dziwnego. Kelshański kodeks dochowania tajemnicy, obejmujący również Księgi Zaginionej Kolonii, rozwijał się równolegle z osiągnięciami technik całkowitej osłony mentalnej. Mistyka dochowania tajemnicy — a dokładniej, panowania nad sobą — rozwinęła się w ciągu długich lat rygorystycznej kontroli nad rozwojem wiedzy naukowo-technicznej, ściśle przestrzeganej przez pierwszych Kolonistów, a będącej następstwem Prawa Ligi o Kulturowym Embargo, zakazującym przenoszenia osiągnięć naukowych i kulturalnych na kolonizowane planety. Ogół zasad, składających się na pojęcie panowania nad sobą, był podstawą, na jakiej opierała się obecnie kultura Werel, a pozycja w hierarchii społecznej uzależniona była od przeświadczenia, że wiedza i technika muszą być zawsze świadomie kontrolowane. Takie szczegóły jak Prawdziwa Nazwa Słońca traktowano formalnie i symbolicznie, lecz formalizm brany był poważnie — jak najbardziej poważnie, gdyż w Kelshy wiedza była religią, a religia wiedzą. Ochrona nietykalnych, świętych miejsc ludzkich umysłów, otoczenie ich niewzruszoną, nie dającą się pokonać osłoną, było niepodważalną zasadą. Jeśli nie znajdował się w jednym z Miejsc Odosobnienia i nie zwrócił się doń w odpowiedniej formie współtowarzysz z jego własnego Poziomu, Ramarren był absolutnie niezdolny do wyjawienia słowami czy myślomową Prawdziwej Nazwy Słońca jego ojczystego świata.
Oczywiście posiadał równoważną wiedzę: zespół danych astronomicznych, które umożliwiły mu wykreślenie trajektorii „Alterry” z Werel na Ziemię; znajomość dokładnej odległości dzielącej słońca obu planet i swoją pamięć astronoma o położeniu gwiazd, jakie są widoczne na nieboskłonie Werel. Jednak nie wydobyli z niego tych informacji, być może dlatego, że jego umysł pogrążony był w zbyt wielkim chaosie, kiedy Ken Kenyek swymi zabiegami przywracał mu byt albo ponieważ nawet wtedy zadziałały jego parahipnotycznie wzmocnione osłony mentalne i specyficzne bariery. Wiedząc, że Wróg może wciąż przebywać na Ziemi, załoga „Alterry” nie wyruszyłaby w drogę tak nieprzygotowana. W każdym razie jeśli wiedza Shinga o zagadnieniach mentalnych nie przewyższa zbytnio wiedzy Kelshak, nie są w stanie zmusić go do powiedzenia im czegokolwiek. Mogą mieć tylko nadzieję, że zdołają nakłonić, przekonać go do powiedzenia im tego, co chcą wiedzieć. Więc na razie jest, przynajmniej fizycznie, bezpieczny.
Tak długo, dopóki nie dowiedzą się, że pamięta siebie jako Falka.
To go zmroziło. Nie przyszło mu to wcześniej do głowy. Jako Falk był dla nich bezużyteczny, lecz nieszkodliwy. Jako Ramarren był im potrzebny — i nieszkodliwy. Lecz jako Falk-Ramarren stanowił groźbę. A groźby nie będą tolerowali, nie mogą sobie na to pozwolić.
W tym kryła się odpowiedź na ostatnie pytanie: dlaczego tak bardzo chcieli poznać położenie Werel — co dla nich znaczyła?
I znowu pamięć Falka przemówiła do umysłu Ramarrena, tym razem przywołując spokojny, pogodny, ironiczny głos. To mówił Stary Słuchacz z głębi lasu, starzec, który był na Ziemi jeszcze bardziej samotny niż Falk: „Nie ma wielu Shinga…”
To pociągnęło za sobą całą lawinę zasłyszanych niegdyś wieści, opinii i rad — i musiało być prawdą. Stare historie, jakie Falk słyszał w Domu Zove, utrzymywały, że Shinga byli owymi przybyszami z odległych rejonów galaktyki, gdzieś spoza Hiad, z miejsc odległych być może o tysiące lat świetlnych. Jeśli tak było w rzeczywistości, najprawdopodobniej niewielu z nich przebyło taki bezmiar czasoprzestrzeni. W połączeniu z umiejętnością fałszowania przekazu myślowego i innymi zdolnościami lub broniami, które mogli posiadać czy też posiadali, ich niewielka liczba wystarczyła do infiltracji i rozbicia Ligi; lecz czy było ich wystarczająco wielu, by zapanować nad tymi wszystkimi światami, które podzielili i podbili? Planety są obszernymi dziedzinami, w każdej skali, oprócz tej, w jakiej mierzy się odległości pomiędzy nimi. Shinga musieli rozproszyć się i poświęcić niemal całą uwagę na to, żeby powstrzymać podbite planety przed ponownym zjednoczeniem i wspólnym powstaniem. Orry powiedział Falkowi, że Shinga nie sprawiają wrażenia, aby wiele podróżowali czy prowadzili handel pomiędzy światami; nigdy nawet nie widział ich światłowca. Czy działo się tak dlatego, że obawiali się przedstawicieli własnego gatunku, zmienionych przez stulecia pobytu na innych planetach? A może Ziemia pozostała jedyną planetą, którą wciąż władali, broniąc przed jakąkolwiek interwencją z innych światów? Nie można było tego wiedzieć z całą pewnością, niemniej wydawało się prawdopodobne, że na Ziemi rzeczywiście nie było ich wielu.
Nie chcieli wierzyć w opowieść Orry’ego o tym, jak Ziemianie na Werel pod presją środowiska i w wyniku spontanicznych mutacji ewoluowali ku miejscowym standardom biologicznym, aż w końcu mogli płodzić potomstwo z tubylczymi humanoidami. Twierdzili; że to niemożliwe, a to oznaczało, że z nimi tak się nie stało — nie mogli krzyżować się z Ziemianami. A zatem wciąż byli obcymi, nawet po dwunastu stuleciach, ciągle samotni na Ziemi. I czy rzeczywiście byli w stanie rządzić ludzkością — tego jedynego Miasta? Jeszcze raz Ramarren zwrócił się do Falka po odpowiedź i stwierdził, że brzmiała ona „nie”. Trzymali ludzi na wodzy wykorzystując przyzwyczajenie, podstęp, strach, utrzymując monopol na produkcję broni, zapobiegając dominacji jakiegokolwiek silnego szczepu lub kumulacji wiedzy, która mogła im zagrozić. Nie pozwalali ludziom niczego stworzyć. I sami niczego nie tworzyli. Nie rządzili, tylko niszczyli.
Teraz było jasne, dlaczego Werel stanowiła dla nich śmiertelne zagrożenie. Jak dotąd udawało im się utrzymać swe wątłe, bliskie upadku zwierzchnictwo nad kulturą, którą kiedyś, dawno temu, zniszczyli i przestawili na wsteczny tor, lecz silna, liczna i zaawansowana technologicznie rasa, hołubiąca mity o związkach krwi, jakie łączyły ją z Ziemią, dorównująca im poziomem wiedzy mentalnej i uzbrojeniem, mogła ich zmiażdżyć jednym uderzeniem. I uwolnić od nich ludzi.
Gdyby wydobyli od niego dane o położeniu Werel, czy wysłaliby natychmiast statek-bombę, jak długi płonący lont przerzucony przez otchłań lat świetlnych, żeby zniszczył niebezpieczny świat, zanim ten w ogóle dowiedziałby się o ich istnieniu?
Wydawało się to aż nadto prawdopodobne. Jednak dwie rzeczy przemawiały przeciwko temu: troskliwe przygotowywanie młodego Orry’ego, jak gdyby chcieli uczynić zeń posłańca, oraz ich jedyne Prawo.
Falk-Ramarren nie mógł się zdecydować, czy ta zasada Czci dla Życia była jedyną, w jaką Shinga naprawdę wierzyli, ostatnią kładką przerzuconą przez otchłań samozniszczenia, które wyzierało z głębi ich zachowania, jak czarna paszcza kanionu zionąca pod ich miastem, czy też była największym z ich wszystkich kłamstw. Istotnie zdawali się unikać zabijania istot, które posiadały choćby szczątkową świadomość. Nie zabili go, innych chyba też nie, ich przetworzona żywność składała się wyłącznie z jarzyn. Oczywiste było, że aby podporządkować sobie ludność i łatwiej nią kierować, podjudzali plemiona przeciwko sobie, wszczynali wojny, lecz zabijanie pozostawiali ludziom, a stare przekazy utrzymywały, że na początku swych rządów, aby utrwalić swe imperium, uciekali się raczej do inżynierii genetycznej, eugeniki i przesiedleń niż do ludobójstwa. To mogła być prawda — zatem podporządkowywali się swemu Prawu na swój własny sposób.