W takim razie to staranne przygotowywanie młodego Orry’ego wskazywało, że zamierzali uczynić go swym posłańcem. Jako jedyny pozostały przy życiu członek Wyprawy miał powrócić przez wiry czasu i przestrzeni na Werel i opowiedzieć o Ziemi to wszystko, co wpoili mu Shinga — kwak, kwak, jak te ptaki, które kwakały „to źle zabijać”, jak ten uduchowiony dzik i myszy piszczące w podziemiach domu Człowieka… Bezmyślny, uczciwy, godzien współczucia Orry zaniósłby kłamstwo na Werel.
Honor i pamięć Kolonii znaczyły dla mieszkańców Werel bardzo wiele i słysząc wołania z Ziemi o pomoc, udzieliliby jej; lecz gdyby usłyszeli, że nie ma i nigdy nie było tam Wroga, że Ziemia jest starożytnym, szczęśliwym rajskim ogrodem, najprawdopodobniej nie wyruszyliby w tak długą podróż tylko po to, by go zobaczyć. A jeśli nawet, to przybyliby nie uzbrojeni, tak jak Ramarren i jego towarzysze.
Jeszcze jeden głos odezwał się w jego pamięci, jeszcze dawniejszy, dochodzący z jeszcze głębszej, leśnej głuszy: „Nie możemy wiecznie żyć tak jak teraz. Musi istnieć nadzieja, znak…”
Nie przybył tutaj z posłaniem do ludzkości, tak jak marzył sobie Zove. Nadzieja była jeszcze dziwniejsza niż ta, o której mówił Zove, znak bardziej niejasny. Mial przekazać posłanie od ludzkości, ich wołanie o pomoc, o wyzwolenie.
Muszę wrócić do domu, muszę powiedzieć im prawdę, pomyślał widząc, że Shinga będą chcieli za wszelką cenę temu zapobiec, że to Orry może zostać wysłany, a on zatrzymany tutaj albo zabity.
Niespodziewanie, na skutek ogromnego zmęczenia spowodowanego nieustannym wysiłkiem, aby myśleć spójnie, karby jego woli rozluźniły się, niepewna kontrola, jaką udało mu się zdobyć nad swym udręczonym i zmęczonym podwójnym umysłem, prysnęła. Wyczerpany osunął się na łóżko i ujął głowę w dłonie. Gdybym tylko mógł wrócić do domu — pomyślał — gdybym tylko mógł przejść się jeszcze raz z Parth po Długim Polu…
— To były przepełnione żalem pragnienia marzącego Falka. Ramarren próbował umknąć przed tą beznadziejną tęsknotą przvwołując wspomnienie swojej żony, ciemnowłosej, złotookiej, ubranej w suknię uszytą z tysiąca srebrnych łańcuszków — jego żony, Adris. Ale jego ślubna obrączka zginęła. A Adris nie żyła. Zmarła już dawno, dawno temu. Wyszła za niego wiedząc, że będą razem niewiele dłużej niż jeden księżycowy miesiąc, gdyż on wyruszał w Podróż na Ziemię.
I podczas tej jednej straszliwej chwili, jaką trwała jego Podróż, ona zdążyła przeżyć swe życie, zestarzeć się i umrzeć; być może nie żyła j uż od stu ziemskich lat.
„Powinieneś umrzeć sto lat temu” — powiedział Książę Kansas do nic nie rozumiejącego Falka, widząc, wyczuwając lub rozpoznając drugiego człowieka, który był w nim zatracony, człowieka urodzonego tak dawno temu. I jeśli teraz Ramarren zdołałby powrócić na Werel, przeskoczyłby jeszcze bardziej swoją przyszłość. Blisko trzy stulecia, niemal pięć Wielkich Lat minęłoby wówczas od czasu, kiedy po raz ostatni widział swój dom — wszystko byłoby zmienione, byłby na Werel tak samo obcy jak na Ziemi.
Było tylko jedno jedyne miejsce, do którego naprawdę mógłby powrócić jak do domu, gdzie zostałby powitany z radością przez tych, którzy go kochali: to był Dom Zove. I tego domu nigdy już nie zobaczy. Jeśli jego droga prowadzi dokądkolwiek, to z pewnością poza Ziemię. Jest samodzielny i ma tylko jedną rzecz do zrobienia: uczynić wszystko, aby dotrzeć do końca tej drogi.
X
Był jasny poranek, a on był bardzo głodny. Kiedy to sobie uświadomił, podszedł do ukrytych drzwi i zawołał głośno o jedzenie. Nie otrzymał odpowiedzi, lecz niebawem wykonawca przyniósł posiłek i obsłużył go. Kiedy kończył jeść, z zewnątrz zabrzmiał krótki dźwięk.
— Wejść — powiedział Ramarren w swym ojczystym języku i do pokoju wszedł Har Orry, potem wysoki Shinga Abundibot i jeszcze dwóch innych, których Ramarren nigdy przedtem nie widział. Jednak znał ich imiona: Ken Kenyek i Kradgy. Przedstawili mu się, należało dbać o pozory grzeczności. Ramarren stwierdził, że kontroluje się zupełnie dobrze: konieczność całkowitego stłumienia i ukrycia osobowości Falka była mu teraz na rękę, pozwalając mu zachowywać się spontanicznie. Czuł, że mentalista Ken Kenyek usiłuje przeniknąć jego osłony z niemałą zręcznością i siłą, ale to go nie martwiło. Jeśli jego osłony wytrzymały nawet parahipnotyczne zabiegi, z pewnością nie zawiodą teraz.
Żaden z nich nie skierował do niego przekazu myślowego. Stali dookoła dziwnie sztywni, jak gdyby bojąc się, że zostaną dotknięci, i mówili tylko szeptem. Zadaj im kilka pytań dotyczących Ziemi, ludzkości, Shinga, których można się było po nim, Ramarrenie, spodziewać, i z powagą słuchał odpowiedzi. W pewnej chwili spróbował dostroić się do Orry’ego, ale nie udało mu się. Chłopiec nie otoczył swego umysłu osłoną, lecz najprawdopodobniej został poddany jakimś mentalnym zabiegom, które pozbawiły go i tak niewielkich, nabytych w dzieciństwie umiejętności przechwytywania cudzego przekazu, a ponadto był pod działaniem uzależniającego narkotyku. Nawet kiedy Ramarren przesłał mu krótki, poufny sygnał ich związku w prechnoi, zaczął pociągać pariithę z tuby. W tym jaskrawym, oszałamiającym, pełnym złud świecie dawała mu poczucie bezpieczeństwa, ale jego zmysły były stępione i nie odbierał niczego.
— Jak dotąd nie widziałeś na Ziemi niczego oprócz tego pokoju — odezwał się do Ramarrena ochrypłym szeptem ten ubrany jak kobieta, Kradgy. Ramarren miał się na baczności przed nimi wszystkimi, lecz Kradgy budził w nim szczególny lęk i odrazę: z tego otyłego ciała okrytego obszernymi, lejącymi się szatami, długich purpurowoczarnych włosów i ochrypłego, precyzyjnego szeptu wyzierał cień nocnego koszmaru.
— Chciałbym zobaczyć więcej.
— Pokażemy ci wszystko, co tylko zechcesz zobaczyć. Ziemia stoi otworem przed jej czcigodnym gościem.
— Nie pamiętam, żebym widział Ziemię z „Alterry”, kiedy wchodziliśmy na orbitę — rzekł Ramarren w lingalu, twardo, po wereliańsku akcentując zgłoski. — Nie pamiętam również ataku na statek. Czy możecie mi powiedzieć dlaczego?
To pytanie mogło być ryzykowne, lecz był niezmiernie ciekaw odpowiedzi: w tym miejscu w jego podwójnej pamięci wciąż ziała pustka.
— Znajdowaliście się w stanie, który my nazywamy achronią, przeciwczasem — odparł Ken Kenyek. — Wychodząc z podświetlnej znaleźliście się od razu na Barierze, ponieważ wasz statek nie miał retemporalizatora. W tym momencie i przez kilka minut lub godzin potem byliście albo nieprzytomni, albo obłąkani.
— Nie zetknęliśmy się z czymś takim podczas naszych krótkich próbnych lotów z prędkością światła.
— Im dłuższy lot, tym silniejszy efekt Bariery.
— Zaprawdę, niezwykłym i zdumiewającym wyczynem była ta podróż na odległość stu dwudziestu pięciu lat świetlnych tylko po to, aby wypróbować statek! — odezwał się swym skrzypiącym szeptem, jak zwykle kwieciście, Abundibot.
Ramarren przyjął komplement, nie korygując odległości. — Pozwólcie, moi panowie, pokażemy naszemu gościowi Miasto Ziemi. — Równocześnie ze słowami Abundibota Ramarren przechwycił transmisję myślomowy pomiędzy Kradgym i Ken Kenyekiem, ale nie zrozumiał treści; był zbyt zajęty utrzymywaniem własnej osłony, aby móc podsłuchiwać czyjeś przekazy czy nawet odbierać pełną gamę wrażeń empatycznych.
— Statek, na którym powrócicie na Werel — odezwał się Ken Kenyek — będzie oczywiście wyposażony w retemporalizator, tak że nie będziecie zmuszeni odczuwać tego przykrego rozstroju umysłowego wchodząc w przestrzeń okołoplanetarną.