— Co ze mną zrobiliście?
Nie otrzymał odpowiedzi, lecz zaraz potem człowiek siedzący po jego lewej stronie niemal przytknął swoją twarz do twarzy Falka i powiedział głośno:
— Po co tutaj przyszedłeś?
Falk usłyszał słowa, po chwili je zrozumiał i po jeszcze jednej odpowiedział:
— Schronienie. Na noc.
— Schronienie przed czym?
— Lasem. Samotnością.
Zimno przenikało go coraz bardziej i bardziej. Rozkazał swym ciężkim, niezdarnym rękom unieść się trochę, chcąc zapiąć koszulę. Pod rzemieniami, którymi przywiązano go do krzesła, tuż pod mostkiem, czuł pulsujące bólem miejsce.
— Nie ruszaj rękoma — odezwał się mężczyzna siedzący po jego prawej stronie, cały pogrążony w cieniach. — To więcej niż program, Argerd. Żadna blokada hipnotyczna nie jest w stanie oprzeć się w ten sposób pentoninie.
Ten z lewej, duży mężczyzna o płaskiej twarzy i bystrych oczach, odezwał się cichym, syczącym głosem:
— Nie możesz być tego pewien, cóż bowiem wiemy o ich sztuczkach? Tak czy inaczej, jak oceniasz jego opór, czym on jest? Ty, Falk, gdzie jest to miejsce, z którego przyszedłeś, Dom Zove?
— Wschód. Wyszedłem… — Nie mógł przypomnieć sobie, ile dni trwała jego wędrówka. — Czternaście dni temu, tak sądzę.
Skąd znają nazwę jego Domu, jego imię? Odzyskiwał już jednak zmysły, więc nie dziwił się zbyt długo. Kiedyś z Metockiem polował na jelenie używając strzałek-igieł, które mogły zabić ledwo drasnąwszy. Strzała, która go powaliła, lub późniejsza iniekcja, kiedy był całkowicie bezbronny, musiała zawierać jakiś środek, który zniósł zarówno świadomą kontrolę, jak i prymitywną, podświadomą blokadę telepatycznych ośrodków mózgu, pozostawiając go otwartym dla parawerbalnej indagacji. Przeszukali jego umysł. Ta myśl spotęgowała w nim uczucie zimna i słabości. Dlaczego dopuścili się tego gwałtu? Dlaczego zakładali, że będzie ich okłamywał, zanim jeszcze z nim porozmawiali?
— Czy myślicie, że jestem Shingą? — zapytał.
Twarz mężczyzny siedzącego z prawej strony, szczupła, okolona długimi włosami, brodata i ze ściągniętymi wargami pojawiła się niespodziewanie w świetle lampy. Otwartą dłonią uderzył Falka w usta. Głowa Falka odskoczyła do tyłu, oślepł na chwilę od wstrząsu. W uszach mu dźwięczało, w ustach czuł smak krwi. Potem było następne uderzenie, i jeszcze jedno. Mężczyzna syczał, powtarzając wiele razy:
— Nie wypowiadaj tego słowa, nie mów go, nie mów, nie mów…
Falk szarpnął się bezradnie, chcąc się obronić, uwolnić. Mężczyzna z lewej powiedział coś ostro. Potem przez chwilę panowała cisza.
— Nie chciałem nikogo skrzywdzić przychodząc tutaj — powiedział w końcu Falk na tyle spokojnie, na ile pozwalały mu na to gniew, ból i strach.
— W porządku — odezwał się ten z lewej, Argerd. — Dalej, opowiedz swoją historyjkę. Co chciałeś osiągnąć przychodząc tutaj?
— Poprosić o schronienie na noc. I dowiedzieć się, czy jest tu jakiś szlak prowadzący na zachód.
— Dlaczego chcesz iść na zachód?
— Dlaczego pytasz? Powiedziałem ci wszystko w myślomowie, gdzie nie ma miejsca na kłamstwo. Znasz mój umysł.
— Masz dziwny umysł — odparł Argerd swym cichym głosem. — I dziwne oczy. Nikt nie przychodzi tutaj, aby prosić o schronienie na noc albo pytać o drogę. Ani po cokolwiek innego. Nikt tutaj nie przychodzi. Kiedy przychodzą tutaj słudzy Obcych, zabijamy ich. Zabijamy wykonawców, mówiące zwierzęta, Wędrowców, świnie i robactwo. Nie słuchamy prawa, które mówi, że to źle zabijać, prawda, Drehnem?
Brodaty uśmiechnął się szczerząc pożółkłe zęby.
— Jesteśmy ludźmi — powiedział Argerd. — Ludźmi, wolnymi ludźmi, zabójcami. A kim ty jesteś, z tym swoim półumysłem i sowimi oczami i dlaczego nie mielibyśmy cię zabić?
W tym krótkim okresie, jaki pamiętał, Falk nigdy nie spotkał się wprost z okrucieństwem czy nienawiścią. Ci ludzie, których znał — a było ich tak niewielu — może nie byli nieustraszeni, lecz z pewnością nie władał nimi strach; byli wielkoduszni i życzliwi. Wiedział, że wśród tych dwóch mężczyzn jest bezbronny jak dziecko i świadomość tego zarazem oszałamiała go i rozwścieczała.
Szukał jakiejś obrony lub wybiegu i nie znalazł nic. Wszystko, co mógł zrobić, to mówić prawdę.
— Nie wiem, czym ani kim jestem i skąd pochodzę. Idę, aby się tego dowiedzieć.
— Dokąd idziesz?
Przeniósł wzrok z Argerda na drugiego, Drehnema. Wiedział, że znają odpowiedź i że Drehnem znowu go uderzy, jeśli to powie.
— Odpowiedz! — krzyknął brodaty, unosząc się i pochylając do przodu.
— Do Es Toch — powiedział Falk i znowu Drehnem uderzył go w twarz, a on tak jak przedtem przyjął cios w milczącym upokorzeniu dziecka ukaranego przez obcych.
— To nic nie da. Nie powie nic więcej oprócz tego, co wyciągnęliśmy z niego po pentoninie. Zostaw go.
— Więc co z nim zrobimy?
— Szukał schronienia na noc, dostanie je. Wstań! Rzemień, którym był przywiązany do krzesła, odpadł. Chwiejąc się, stanął na nogach. Kiedy zobaczył czarną dziurę schodów za niskimi drzwiami, w których kierunku go wlekli, próbował stawić opór i wyrwać się, lecz mięśnie nie były mu jeszcze posłuszne. Drehnem wykręcając mu rękę zmusił go, aby się pochylił i tak przepchnął go przez wejście. Drzwi zatrzaśnięto, gdy odwracał się chwiejnie, aby utrzymać się na stopniach.
Ciemność; nieprzenikniona ciemność. Drzwi były jak opieczętowane, bez żadnego uchwytu po tej stronie. Żaden ślad, najmniejszy promyk światła nie dochodził zza nich, nie było również nic słychać. Falk usiadł na szczycie schodów ze zwieszoną między ramionami głową.
Stopniowo słabość i oszołomienie mijały. Uniósł głowę wytężając wzrok. Widział w ciemności o wiele lepiej niż inni ludzie. Zawdzięczał to — jak dawno temu stwierdziła Ranya — swoim dziwnym oczom z wielkimi źrenicami i tęczówkami. Lecz teraz jedynie plamy i cętki powidoku męczyły jego oczy; nic nie widział, gdyż nie docierał tutaj najmniejszy promyk światła. Wstał i po omacku, wolno, stopień po stopniu, zaczął schodzić wąskimi, niewidocznymi stopniami.
Dwudziesty pierwszy stopień, drugi, trzeci — koniec. Falk ruszył powoli naprzód, z wyciągniętą ręką, nadsłuchując. Chociaż ciemność była dla niego czymś w rodzaju fizycznego ucisku — mroczną przemocą, oszukującą go ustawicznie wrażeniem, że jeśli będzie wytężał wzrok wystarczająco mocno, to zacznie widzieć — nie bał się jej. Systematycznie, krocząc powoli, kierując się dotykiem i słuchem, upewnił się, że znajduje się w części rozległej piwnicy, pierwszym pomieszczeniu z całego szeregu piwnic, które, sądząc po echach, wydawały się ciągnąć bez końca.
Odnalazł niebawem drogę z powrotem do schodów, które, ponieważ od nich zaczął, potraktował jako swoją bazę. Tym razem usiadł na najniższym stopniu i siedział bez ruchu. Był głodny i bardzo chciało mu się pić. Zabrali mu plecak, a nie pozostawili nic, czym mógłby zaspokoić głód i pragnienie.
To twoja wina — powiedział gorzko do siebie i jego umysł rozdzielił się, rozpoczynając coś w rodzaju dialogu. Cóż takiego zrobiłem? Dlaczego mnie zaatakowali?
Przecież Zove powiedział ci: nie ufaj nikomu. Oni nikomu nie ufają a mają rację.
Nawet komuś, kto przychodzi sam i prosi o pomoc?
Z twoją twarzą, z twoimi oczami? Kiedy nawet na pierwszy rzut oka jest oczywiste, że nie jesteś normalną ludzką istotą? Mimo wszystko mogli mi dać choć łyk wody — powiedziała być może dziecięca, wciąż nie znająca strachu część jego umysłu.