Nie nadużywajcie, proszę, argumentu więziennej przeszłości Michnika. Może z niego wynikać więcej, niżby jego obrońcy chcieli.
O Gomułce, skoro został tu przywołany, jego były współpracownik wspominał: „miał naturę rewolucjonisty i uważał, że jak się ma rację – a on miał ją zawsze i opinii odmiennych do siebie nie dopuszczał – trzeba ją udowadniać tak długo, aż zwycięży”. A następca na partyjnym stołku dodawał: „miał taką konstrukcję psychiczną, że wykluczała ona (…) przyznanie się do błędu”.
O Adamie Michniku Krzysztof Leski, dziennikarz raczej z nim zaprzyjaźniony, napisał: „cierpi na taką chorobę, że nie potrafi przyjąć do wiadomości, że ktoś inny może mieć rację”. To tylko jedna z wielu podobnych opinii, wyrażanych także przez ludzi z Michnikiem sympatyzujących.
Czy można się spodziewać, że człowiek, któremu nie zabrakło charakteru, by za swoją absolutną i jedyną rację iść do więzienia, ustąpi przed jakimkolwiek słabszym argumentem? I czy można się dziwić, jeśli wierząc w swą słuszność tak głęboko, uzna, iż dla Sprawy warto poświęcić pewne moralne skrupuły? Zwłaszcza, jeśli zapatrzy się w wielki cel?
„Myślałem, że mamy wielką, historyczną szansę zbudowania czegoś zupełnie nowego, co nie będzie prostą kalką zachodnich demokracji. Czegoś, co przyjmie dorobek Zachodu, ale pójdzie oczko dalej. To była idea Samorządnej Rzeczpospolitej” – wyjaśniał później Michnik swą postawę u zarania polskiej wolności.
IDEOLOG CZASÓW NEP-U
Michnik wyciągnął do postkomunistów rękę w chwili dla nich trudnej. W pierwszych naprawdę wolnych wyborach – samorządowych, w maju 1990 – kandydaci startujący pod szyldem Socjaldemokracji Rzeczpospolitej Polskiej uzyskali w skali kraju 0,6 procenta mandatów. Najpierw przyszła zupełnie nieoczekiwana klęska w kontraktowych wyborach. Wedle przewidywań największych pesymistów w obozie władzy miały one dać Komitetowi Obywatelskiemu połowę Senatu i niewiele więcej niż połowę z tych 35 procent, które teoretycznie mógł on zdobyć w Sejmie (do anegdoty przeszedł uważany przez Jaruzelskiego za wybitnego fachowca sekretarz KC Zygmunt Czarzasty – zbieżność nazwisk z późniejszym sekretarzem Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji nieprzypadkowa – który w maju 1989 zwierzał się towarzyszom z obaw, że „Solidarność” może wypaść w wyborach za słabo, co całą operację dzielenia się z nią odpowiedzialnością za reformy gospodarcze postawi pod znakiem zapytania). Potem zaczął się nieoczekiwanie szybki upadek komunizmu w sąsiednich krajach i postępujący w tym samym czasie rozkład PZPR, a na końcu wspomniana katastrofa w wyborach samorządowych; nawet najlepiej zorientowani w ukrytych aktywach obozu władzy mogli być w szoku. A cóż mówić o niższych rangą komunistach, którzy nie wiedzieli, ile i na jakich kontach udało się ich szefom ulokować i jakie wychodzić gwarancje nietykalności dla aparatu? Ci byli więcej niż zaniepokojeni. We wspomnieniach ludzi „Solidarności” z tego okresu powtarzają się cytowane z rozbawieniem przypadki pielgrzymowania lokalnych kacyków do miejscowych Komitetów Obywatelskich… po wytyczne. Niekiedy wręcz przychodzili oni z pytaniami, kogo na jakie stanowisko życzą sobie przywódcy Komitetu, żeby mianować. Sługusi byłej „siły przewodniej” niedwuznacznie zgłaszali gotowość służenia nowej „sile przewodniej”. Inni z tej samej przyczyny szukali okazji do podlizania się hierarchom Kościoła – partia, która wkrótce potem nienawiść do „czarnych” i histerię „państwa wyznaniowego” podniesie do rangi substytutu zbankrutowanej ideologii, zagłosowała na przykład posłusznie za ustawową poprawką nakazującą wychowywanie młodzieży w duchu wartości chrześcijańskich. Opowiadano mi o politruku z jednostki, w której miałem przykrość w 1988 roku odsługiwać „zaszczytny obowiązek obrony ludowej ojczyzny”, znanym z tego, że w piątki osobiście oblatywał jadalnię, dopilnować, aby na stolikach nie stały, jak w inne dni, spodeczki z dżemem. Kiedy na fali zmian pojawił się w tej jednostce kapelan, nasz politruk czekał na niego przy bramie i przedstawił się z niskim ukłonem: „porucznik Pipsztycki, chrzczony” (oczywiście, nazywał się inaczej – kij mu w oko, takich jak on były tysiące i nie o tego jednego chodzi).
Zachował się jakimś cudem protokół (może wpadł między segregatory, kiedy inne palono na polecenie kierownictwa szykującej się do samorozwiązania partii) z posiedzenia sekretariatu KC w lipcu 1989, na którym Kiszczak alarmował, że dochodzą do niego „niepokojące głosy o zachowaniu niektórych towarzyszy”. Towarzysze ci nawiązują podobno kontakty z młodszymi kadrami oficerskimi, wypytują o nastroje, sondują, co kadra myśli o kierownictwie i jak by się ustosunkowali, gdyby… Jednym słowem, Kiszczak doskonale sobie zdawał sprawę z sytuacji, i ostrzegał wspólników, że na tym zakręcie, na którym się w tej chwili znajdują, nie mogą być pewni poparcia swych podwładnych.
Żeby nie było nieporozumień – Kiszczak niepokoił się bynajmniej nie o to, że „młodsze kadry oficerskie” chcą zatrzymać proces reform, wrócić do marksizmuleninizmu i przywołać na ratunek zagrożonemu przez kontrrewolucję socjalizmowi Armię Czerwoną. Zresztą towarzysz, którego konkretnie miał na myśli (z późniejszej relacji samego Kiszczaka wiadomo, że „sondującym” kadry oficerskie był Aleksander Kwaśniewski) nie uchodził bynajmniej za przywódcę partyjnego „betonu”, tylko, przeciwnie, grupy gotowych do każdej ideowej wolty młodych cwaniaków. Kiszczak niepokoił się więc, że partyjni cwaniacy, i być może wraz z nimi młodsi oficerowie wojska i MSW, wyczekują dogodnego momentu, aby wkupić się w nową Polskę wymówieniem posłuszeństwa swym dotychczasowym zwierzchnikom.
Bo Kiszczak wiedział, że już nawet służby mundurowe, cóż mówić o aparacie, wyczekują hasła, by odciąć się od tracących władzę komunistycznych prominentów, oskarżycielsko krzycząc – to oni, to wszystko oni, myśmy musieli wykonywać ich rozkazy, ale zawsze byliśmy wiernymi Polakami i katolikami!
Całkowite rozbicie czerwonych i zrzucenie ich ze sceny politycznej, likwidacja ich jako samodzielnego politycznego podmiotu, było więc wtedy o włos! Gdyby „drużyna Wałęsy” w tym krytycznym momencie dała jasny sygnał: kończymy z komuną (bynajmniej nie myślę o żadnych gilotynach, tylko po prostu o decyzjach politycznych), wzbierająca gotowość ucieczki z tonącego ustroju przekroczyłaby zapewne masę krytyczną. A gdyby na dodatek „socjaldemokracja” Kwaśniewskiego i Millera pozbawiona została pieniędzy na umacnianie partyjnych struktur, jak nic podzieliłaby los rozłamowej Polskiej Unii Socjaldemokratycznej Fiszbacha (kto w ogóle jeszcze pamięta, że na ostatnim zjeździe PZPR podjęto również taką próbę zbudowania „uczciwej”, nie postkomunistycznej lewicy?).
Michnik tego nie chciał. Od mniej więcej połowy 1989 grał już w zupełnie inną grę i z wielu względów potrzebował w niej postkomunistycznych przywódców jako sojusznika. Pomógł im więc i wziął w obronę przed niepodzielającą jego ugodowości częścią własnego obozu.
Nikomu wówczas nie przemknęło nawet przez myśl, że już za kilka lat sytuacja się odwróci. Że niebawem to postkomuniści staną się dominującą na polskiej scenie politycznej potęgą, a partia realizująca koncepcje Familii zepchnięta zostanie na margines. Michnik uważał – przyznaje się do tego otwarcie w przeprowadzonym na kolanach wywiadzie-rzece Jacka Żakowskiego „Między Panem a Plebanem” – że środowisko „Solidarności” ma przed sobą „co najmniej dwanaście lat” niczym niezagrożonej władzy. A nie miał powodu wątpić, że na posługiwanie się sztandarem „Solidarności” utrzyma monopol jego…