Выбрать главу

No właśnie, to dobry moment, żeby zadać sobie pytanie – jego co? Środowisko, grupa, koteria? „Salon”, jak to nazywał Waldemar Łysiak, czy „Eleganckie towarzystwo”, jak pisał Piotr Wierzbicki? Wokół Michnika nie buduje się przecież żadna sformalizowana struktura władzy. Rozwój sytuacji politycznej wymusi w pewnym momencie założenie partii, najpierw będzie się ona nazywała Ruchem Obywatelskim – Akcją Demokratyczną, potem Unią Demokratyczną, Unią Wolności, Partią Demokratyczną – demokraci.pl, ale ani Michnik, ani większość ludzi współdziałających z nim w pracy nad urabianiem polskich umysłów formalnie w tych strukturach nie uczestniczą. Partia pozostanie tylko politycznym ramieniem czegoś, co ma i większy zasięg, i większe ambicje.

Trudno o nazwę. Mamy do czynienia z tworem amorficznym, niesformalizowanym, ze środowiskiem, które nigdy nie pisało statutów, manifestów ani wytycznych. Po części pewnie dlatego, że „struktura ukryta jest silniejsza od jawnej”, jak nauczał już Heraklit (Erich Fromm objaśnił, skąd ta siła się bierze, retorycznym pytaniem: „któż może zaatakować nieistniejące, któż może się buntować przeciwko niczemu?”). A po części, bo tego niespecjalnie potrzebowało, bo porozumiewało się instynktownie, złączone wspólnotą celów i typem wrażliwości, a czego nie wiedziało, znajdowało we wstępniakach, szkicach i felietonach obficie produkowanych przez michnikowszczyznę. Ale tę ostatnią nazwę chcę rezerwować tu dla zjawiska ze sfery debaty publicznej. A jak określić to, co mimo swej amorficzności stanowiło jednak w pewnym momencie realną i znaczącą siłę polityczną?

W „Polactwie” pozwoliłem sobie dwie główne siły, wiecznie odradzające się jako strony polskiego sporu, także sporu o Trzecią Rzeczpospolitą, nazwać „Familią” i „Konfederacją”. Z jednej strony – przekonanie, że polska tradycja, religia, patriotyzm, w ogóle polska tożsamość jest nam kulą u nogi i przeszkodą w modernizacji, plus małpi zachwyt każdą intelektualną błyskotką z paryskich salonów. Z drugiej – bezmyślna obrona polskości, podnosząca zwykłą zapyziałość do rangi istności narodowego dziedzictwa. Później przeczytałem u Marka Cichockiego diagnozę mniej więcej zbieżną z tym, co próbowałem wyartykułować, tylko mądrzej napisaną, i posługującą się podziałem na „Oświeconych” i „Sarmatów”.

Pojęcia „Familii” i „Konfederacji” wydają mi się zręczniejsze, więc pozwolą Państwo, że będę się ich trzymał.

Adam Michnik, jedna z głównych postaci Familii, uważa więc w tym czasie – wciąż jesteśmy myślami w roku 1990 – że jego środowisko jest potęgą w oczywisty sposób predestynowaną do sprawowania w Polsce władzy. Dlaczegóż nie miałby tak uważać? Familia to przecież najgłośniejsze nazwiska byłej opozycji – on sam, Kuroń, Geremek, wkrótce dołączy także Mazowiecki, pomniejszych nie licząc. Wspierają je uznani twórcy kultury – reżyser Wajda, noblista Miłosz, filozof Kołakowski, naukowcy. Wspiera je z emigracji Jerzy Giedroyc, a z Zachodu tamtejsze salony polityczne i intelektualne. Wielu wspiera z pewnymi zastrzeżeniami, ale Familia bez trudu przedstawia sprawę tak, że przeciętny obywatel o tych zastrzeżeniach nic nie wie. Bo, co najważniejsze, Familia ma w ręku propagandową potęgę – „Gazetę Wyborczą”. Gazetę, która nadaje ton wszystkim mediom. Bo w tzw. publicznym radiu i telewizji, pod dyktando ludzi delegowanych tam przez Familię, urabiają opinię publiczną starzy fachowcy od propagandy, teraz nawróceni na michnikowszczyznę. Bo w rękach ludzi Familii są dwa radia tworzące duopol na rynku prywatnych mediów elektronicznych. A nowi ludzie u władzy, ramię w ramię ze starą kadrą, dbają o to, aby miażdżącej dominacji Familii w mediach nic nie zagroziło.

Jeśli ktoś może się wydawać Familii groźny, to konkurenci do przechwycenia sztandaru „Solidarności” – do niedawna cisi rywale, a teraz zupełnie już jawni wrogowie z byłej opozycji. To przeciwko nim trzeba stoczyć wielką batalię, to ich odsunąć od wpływu na politykę, zniszczyć propagandowo, opluskwić, zepchnąć na margines życia publicznego, odciąć od mediów i od wpływu na społeczeństwo. Stawką jest dwanaście lat niczym niezagrożonej władzy – a to oznacza możliwość przefasortowania Polski pod sznyt humanistycznych wartości, tolerancji, nowoczesności i sprawiedliwości społecznej. To oznacza możliwość zrealizowania utopii „Rzeczpospolitej Samorządnej”, państwa, które nie będzie kopiowało rozwiązań zachodniej demokracji, ale pójdzie dalej – można się domyślać, że w kierunku ocalenia czegoś z wizji głoszonych u zarania opozycyjnej działalności przez Kuronia i Modzelewskiego.

Alternatywą, jak to otwarcie pisze Michnik, może być osunięcie się kraju w bagno ciemnoty, spirala rozliczeń, antysemickie ekscesy ulicznego motłochu, kołtuneria i nacjonalistyczna dyktatura.

A postkomuniści? W rok po kontraktowych wyborach wydają się tak przegrani i skompromitowani, że nikt przy zdrowych zmysłach nie spodziewa się, by jeszcze kiedykolwiek mieli wrócić do politycznej pierwszej ligi. No, może za paręnaście lat, jako jakaś zupełnie nowa, odmłodzona i wolna od peerelowskiego bagażu socjaldemokracja. Do tego czasu mogą liczyć na ograniczony elektorat, wywodzący się głównie z warstw w peerelu uprzywilejowanych.

Ale to wcale niemało. Zwłaszcza w połączeniu z wpływami, jakie ludzie postkomuny mieli i wciąż zachowują w aparacie państwa. Nie trzeba żmudnej kalkulacji, by uznać, że komuniści w nowym politycznym rozdaniu stają się wartościowym sojusznikiem.

Na pewno w każdym razie stają się Familii znacznie bliżsi, niż jacyś podnoszący głowę posolidarnościowi narodowi katolicy.

Była w tych rachubach jedna ogromna dziura, która je wkrótce miała zniweczyć. Jedno zasadnicze przeoczenie. Przeoczenie, nawiasem mówiąc, arcyinteligenckie. Bo polski inteligent, człowiek wyżywający się w gadaniu lub pisaniu, żyjący słowem i dla słowa, odziedziczył po swych szlacheckich przodkach pogardę i niezrozumienie dla spraw materialnych. Polityka go fascynuje, ale rozumie ją raczej jako politykowanie. Widzi w niej starcie racji, a nie grę interesów, na której wynik w stopniu większym od gadania wpływa – samo słowo brzmi brzydko – szmal.

Tym łatwiej było Familii tę sprawę przeoczyć, że jak na razie nie miała z funduszami wielkiego problemu. Były potrzebne, to po prostu się znajdowały – przykład sztandarowy to sama „Gazeta Wyborcza”, założona bez zainwestowania jednego grosza, nie licząc symbolicznych udziałów wpłaconych przez trzech założycieli spółki „Agora”. Jakoś nie myślano, że te fundusze miały jednak swojego dysponenta. I że byli nimi właśnie postkomuniści. A jeśli się tego domyślano, to nikt w tym nie widział problemu. Wręcz przeciwnie. Proszę bardzo, niech sobie mają tej kasy jak najwięcej, niech się w niej kąpią, niech Sekuła zapała sobie cygara studolarówkami i w ogóle; tym lepiej.

Zachowali się przywódcy Familii – najlepszy przykład, jaki mi przychodzi do głowy – niczym francuscy generałowie szykujący pierwszą wojnę światową, których cała uwaga skupiona była obsesyjnie na planie odbicia Alzacji i Lotaryngii. Kiedy wywiad alarmował, że Niemcy gromadzą potężne siły na ich lewym skrzydle, skąd mogą uderzyć przez Belgię i okrążyć Paryż, Oni wcale nie zaprzeczali prawdziwości tych doniesień, tylko odpowiadali: tym lepiej! Im więcej rzucą sił na skrzydło, tym bardziej osłabią centrum, w którym my zaatakujemy!