A za tą litościwie rozpostartą nad nimi przez michnikowszczyznę zasłoną komuniści kradną na potęgę. Można powiedzieć, że dokonuje się „pierwotna akumulacja kapitału” III RP.
Idzie im to doskonale, bo od dawna wiedzieli, czego chcą, i byli do tego przygotowani. Operacja przechwycenia majątku narodowego, przekształcenie elity partyjnego aparatu w elitę pieniądza, nie była improwizacją.
Była głównym sensem całej ustrojowej transformacji.
Familia tego nie rozumie. Familia opowiada sobie i innym bajki, z których wynika, że komunistycznych generałów nagle ruszyło sumienie, nagle doznali jakiegoś niezwykłego porywu uczciwości i zapragnęli pokojowo wyjść z komunizmu. Można odnieść wrażenie, że w ogóle po to tylko byli komunistami, po to szli w generały i robili partyjne kariery, żeby wyczekać na odpowiednią chwilę i pozbyć się tego nieznośnego ciężaru władzy oraz wszystkich jej przywilejów
„Dlaczego upadł komunizm?” – pyta Michnik w tekście z 1999 roku i odpowiada, iż decydującym czynnikiem było „to, że Polacy chcieli rozmontować system dyktatury; ci Polacy, którzy służyli dyktaturze, z tymi, którzy się przeciw dyktaturze zbuntowali, umieli się w tym celu porozumieć. To była Wielka Polska Aksamitna Rewolucja (…) Powiodło się. Za zgodą wszystkich aktorów polskiej sceny politycznej powstał rząd Tadeusza Mazowieckiego. Ten rząd dokonał historycznego dzieła dekomunizacji”.
Wszystko – całkowita nieprawda, od góry do dołu. Twierdzenie, jakoby rząd Mazowieckiego dokonał dekomunizacji jest po prostu nonsensem, także, jeśli dekomunizację rozumieć w sposób, jaki proponuje w swych artykułach Michnik, jako zmianę struktur, a nie ludzi. Mazowiecki nie zmienił także tych pierwszych. Przede wszystkim jednak całkowitą nieprawdą jest przypisanie komunistom zamiaru „rozmontowania dyktatury”.
Przeciwnie. Komuniści siadali do Okrągłego Stołu właśnie po to, aby dyktaturę ocalić. Nie mieli najmniejszego zamiaru oddawać władzy ani wyrzekać się tego, co uważali za istotę ustroju, to znaczy uprzywilejowania nomenklatury. Jeśli Adam Michnik nie wierzy nikomu innemu, mógłby spytać o to Jerzego Urbana, który wielokrotnie otwarcie mówił, jakie były prawdziwe plany jego obozu i ubolewał, że nie powiodły się one wskutek socjotechnicznego błędu: trzeba było, mówi do dziś Urban, skrócić całe te negocjacje do kilku dni, ograniczyć je wyłącznie do kompromisu w sprawie nowej ordynacji wyborczej – rozwleczone na wiele tygodni, stały się bowiem rodzajem publicznego sądu nad peerelem, którego każdy kolejny dzień wzmacniał „stronę solidarnościową”.
Wbrew temu, co uporczywie powtarza Michnik, zamiar komunistów był dokładnie przeciwny demokratyzacji kraju. Chodziło im o to, żeby – mimo rozpadu ideologii, partii na niej zbudowanej i mocarstwa okupacyjnego, które chroniło ich dotąd jako swoją marionetkową władzę – zachować stan posiadania reżimu. Chodziło im o zachowanie władzy i przywilejów w sytuacji niemożliwego już do opanowania własnymi siłami kryzysu gospodarczego, wymagającego posunięć tak trudnych do przyjęcia przez społeczeństwo, że gdyby firmowała je wyłącznie władza tak niepopularna, musiałoby dojść do buntu, którego słabnący i pozbawiony sowieckiego wsparcia reżim nie byłby już w stanie stłumić.
Służyć temu miało wciągnięcie do odpowiedzialności za reformy opozycji (pierwotnie raczej Kościoła, niż „Solidarności”) – ale wciągnięcie jej w taki sposób, aby przenosząc na nią odpowiedzialność, nie dać jej realnej władzy. Jaruzelski, jak to wyjaśnił w rozmowie z Egonem Krenzem, ostatnim gensekiem NRD, chciał wpuścić do przedsiębiorstwa wspólników, ale zachować w nim pakiet kontrolny. Sposobem na to miało być przesunięcie głównego ośrodka władzy z PZPR, skompromitowanej w oczach społeczeństwa i, raz jeszcze odwołam się do opisu sporządzonego przez Wiśniewskiego, całkowicie już w tych latach niezdolnej zrobić czegokolwiek sensownego, do utworzonego w tym celu i wyposażonego w szerokie kompetencje urzędu prezydenckiego.
To, co nastąpiło po Okrągłym Stole, szybki rozpad struktur, na których opierała się władza komunistów, był dla nich samych – dla wszystkich zresztą – zaskoczeniem i szokiem, z którego ocknęli się po mniej więcej dwóch miesiącach; wtedy to, od sierpnia 1989, zaczyna się gorączkowa realizacja „planu B”, możliwego wyłącznie dzięki kompletnej bierności i niezrozumieniu sytuacji przez Mazowieckiego, Wałęsę i ówczesne kierownictwo OKP.
Dziś znane są dokumenty i relacje, które nie pozostawiają co do tego żadnej wątpliwości, opublikowane w książkach historyków. Dlaczego Adam Michnik ignoruje tę wiedzę i z uporem powtarza bajki? Czy nie przyjmuje faktów do świadomości po prostu dlatego, że musiałby wtedy przyznać, jak monstrualnie się mylił?
Od którego właściwie momentu powinno się zacząć pisać historię III Rzeczpospolitej? Od Okrągłego Stołu? Zdecydowanie nie. Żeby mógł on dojść do skutku, już musiała być podjęta decyzja – „wpuszczamy opozycję we władzę”. Kiedy ona zapadła? Już w drugiej połowie lat osiemdziesiątych można odnieść wrażenie, że trzymający władzę w peerelu zastanawiali się nie nad tym, czy się nią podzielić, tylko jak to zrobić w sposób dla nich najbezpieczniejszy i najkorzystniejszy. Na rok przed Okrągłym Stołem w poufnej rozmowie z biskupem Orszulikiem towarzysz Ciosek naszkicował mu projekt nowej struktury władzy, w istocie potem zrealizowany: z prezydentem, parytetowym Sejmem oraz Senatem, w którym komuniści gotowi byliby dopuścić istnienie opozycyjnej większości.
Wcześniejszą, nieudaną próbą było powołanie w grudniu 1986 Rady Konsultacyjnej przy Jaruzelskim, a rok później utworzenie urzędu Rzecznika Praw Obywatelskich. Dekadę wcześniej uznano by takie posunięcia za bezprzykładną liberalizację. Ale w drugiej połowie lat osiemdziesiątych już one nie wystarczały, zapewne także dlatego, że nie udało się czerwonym namówić do jednoznacznego poparcia Rady Kościoła ani pozyskać do niej nazwisk, które by rzeczywiście porwały społeczeństwo. Kościół odrzucił też propozycję tworzenia pod jego egidą „chrześcijańskich związków zawodowych”.
Skoro te pomysły nie wypaliły, do generałów stopniowo docierało, że będą się musieli posunąć znacznie dalej, niż zamierzali. Sygnałem alarmowym, który musiał ich naprawdę przerazić, był odkryty dopiero niedawno szyfrogram z peerelowskiej ambasady w Moskwie, że „Radzieccy” (jak ich nazywano w partyjnym slangu) chcą zaprosić do Moskwy Adama Michnika, pod pretekstem festiwalu filmowego, jako osobę towarzyszącą Andrzejowi Wajdzie. Co dla ekipy Jaruzelskiego i Kiszczaka znaczyła możliwość negocjacji opozycji ponad ich głowami, bezpośrednio z Kremlem, nie trzeba się chyba rozwodzić.
Ale kiedy zaczął się proces, który spowodował, że pomysł prowadzenia rozmów z polską opozycją mógł komukolwiek w Moskwie przyjść do głowy? Jeśli szukamy przyczyn nie w peerelu, ale tam, skąd naprawdę peerelem rządzono, na Kremlu, to trzeba by zacząć całą historię od przemówienia ostatniego sowieckiego genseka na forum Zgromadzenia Ogólnego ONZ pod koniec 1988, kiedy to oficjalnie odwołał on „doktrynę Breżniewa” i zapewnił, że Moskwa nie będzie już nigdy więcej interweniować siłą, jeśli któryś z jej krajów satelickich zapragnie pójść swoją drogą. Co prawda, choć gensek przypadkiem powiedział prawdę, nikt w to nie uwierzył, czego dowodem odtajnione po latach, panikarskie telegramy wysyłane w następnym roku do centrali przez amerykańskiego ambasadora w Warszawie, informujące, że w otoczeniu Wałęsy dominuje radykalizm (!) grożący konfrontacją i sowiecką interwencją.