Выбрать главу

Ale jeśli za początek wychodzenia z komunizmu uznać zmianę w polityce Moskwy, to należy cofnąć się do kwietnia roku 1985, czyli do ogłoszenia przez nowego genseka KPZR, Michaiła Gorbaczowa, kolejnej „pieriestrojki”, która okazała się nieodwracalną i tym samym ostatnią w dziejach ustroju. Bez wątpienia nowe porządki na Kremlu zorientowanym osobom z obozu władzy szybko uświadomiły, że zbliża się przesilenie i trzeba się do niego przyszykować.

Zresztą, ci najlepiej zorientowani mogli się spodziewać zmian jeszcze wcześniej. W początkach 1985 roku ówczesny minister spraw zagranicznych ZSSR, Andriej Gromyko, wygłosił w Wiedniu przemówienie w 40. rocznicę wycofania z Austrii wojsk sowieckich. Zawarł w nim zaskakującą tezę, iż proces „neutralizacji”, analogiczny do Austrii, mógłby zostać rozciągnięty na kraje Europy Środkowej. Był to jednoznaczny sygnał, że Sowieci, wpuszczeni przez Reagana w przerastający ich możliwości kosmiczny wyścig zbrojeń, wyniszczeni chronicznym w ich ustroju kryzysem gospodarczym i uwikłani w niemożliwą do wygrania wojnę afgańską, zaczynają pękać. Jadwiga Staniszkis w swej książce przenosi granicę jeszcze wcześniej, twierdząc, że koncepcja zwinięcia „zewnętrznego imperium”, w celu skupienia sił na ratowaniu samego Związku Sowieckiego, pojawiła się za rządów Andropowa, już na jesieni 1983.

Nie pisała o tym prasa i nie mówiono w szerszych gremiach. Nawet mieszkając w Ameryce i zawodowo zajmując się sowietologią, można było – przy pewnej dozie ideologicznego zaczadzenia – te sygnały prześlepić. Zbigniew Brzeziński (uhonorowany w 2005 tytułem Człowieka Roku „Gazety Wyborczej” – sam się dziwił, dlaczego akurat w tym roku) jeszcze w wydanej w 1987 roku książce „Plan gry” nauczał, jak powinny sobie Stany Zjednoczone układać stosunki ze Związkiem Sowieckim na najbliższych 25 lat. Stwierdzał, ni mniej, ni więcej, tylko że „kontekst geopolityczny w najbliższym czasie nie może zostać rozbity ani wyeliminowany” i wzywał w związku z tym do „szerokiego odprężenia i trwałego pojednania” z ZSSR, na bazie „daleko idącego kompromisu”. Na szczęście dla świata i Polski, prezydentem USA nie był już w tym czasie Jimmy Carter, który być może właśnie słuchaniu rad późniejszego Człowieka Roku „Gazety Wyborczej” 2005 zawdzięcza to, że przeszedł do historii jako najbardziej nieudolny prezydent w dziejach swego kraju, tylko Ronald Reagan, który w dogmat o nienaruszalności geopolitycznego kontekstu nie wierzył, a może go w ogóle nie znał.

Albert Einstein, spytany kiedyś, jak się dokonuje wielkich odkryć, wyjaśnił: wszyscy wiedzą, że czegoś nie można zrobić, aż przyjdzie jakiś nieuk, który nie wie, i on to właśnie robi. Takim właśnie nieukiem, do dziś za swą rzekomą głupotę wykpiwanym przez amerykańskie elity intelektualne, wychowane w kulcie „nienaruszalności kontekstu geopolitycznego”, był Reagan. Ale znowu brnę w dygresję. Chciałem tylko zaznaczyć, że choć można było te sygnały prześlepić, nawet będąc okrzyczanym uniwersyteckim znawcą tematyki międzynarodowej, to jednak były osoby, które na pewno je wychwyciły – analitycy wywiadów i departamentów polityki zagranicznej. Możemy być pewni, że wychwycono je w otoczeniu Reagana, skoro podjęto tam decyzję o znaczącym wsparciu praktycznie już zdławionej polskiej opozycji – formalnie nieistniejąca „Solidarność” została przyjęta do międzynarodowych organizacji, a do jej przetrzebionych podziemnych struktur zaczęły szeroką strugą napływać pieniądze i sprzęt drukarski, głównie za pośrednictwem amerykańskiej centrali związkowej AFL-CIO. A czy tutejsze wywiady i kontrwywiady, te cywilne i te wojskowe, mogły nie zauważać, co się dzieje? Pytam, oczywiście, retorycznie.

Można też uznać, że zasadniczą sprawą w transformacji ustrojowej nie było geopolityczne przesunięcie ze strefy sowieckiej do zachodniej, ale wewnętrzna przemiana gospodarcza – to, przyznam, punkt widzenia miły memu sercu. Jeśli przyjmie się taką optykę, to również przyznać trzeba, że pakiet ustaw, przyjętych przez kontraktowy Sejm i znany pod potoczną nazwą „planu Balcerowicza”, nie był początkiem procesu transformacji, tylko jego logicznym uwieńczeniem.

A gdzie był początek? W lutym 1989 peerelowski Sejm przyjął ustawę „o niektórych warunkach konsolidacji gospodarki narodowej”. Była ona podstawą prawną do masowego przejmowania przez tzw. spółki nomenklaturowe majątku przedsiębiorstw państwowych. Mniej więcej w tym samym czasie czerwoni rozwiązali wydział przestępstw gospodarczych Komendy Głównej Milicji Obywatelskiej. Sygnał był jasny: kradnijcie, towarzysze, ile wlezie, nic się nie opierdzielajcie, bo socjalizm i tak już zdycha.

Ale zasadnicza zmiana ustroju gospodarczego, w praktyce oznaczająca pożegnanie się z komunistycznymi pryncypiami ustrojowymi, przyszła wcześniej. Była nią ustawa „o wolności i równości gospodarczej” z grudnia 1988, potocznie zwana „ustawą Rakowskiego”. Stanowiła ona, że każdy obywatel ma prawo prowadzić działalność gospodarczą z prawem do zatrudniania nieograniczonej liczby osób, a jedynym wymogiem formalnym jest wpisanie tej działalności do ewidencji (urząd, bodaj po raz pierwszy i ostatni w naszym kraju, sprowadzony został do roli służebnej: nie miał prawa takiego wpisu odmówić). Tak duża dawka wolności gospodarczej czyniła z nas na chwilę jeden z bardziej liberalnych krajów świata, co zresztą okazało się nie do przyjęcia dla socjałów ze wszystkich stron sceny politycznej – w następnym dziesięcioleciu krok po kroku narzucano kolejne ograniczenia, i dziś o takiej swobodzie działania, jak tuż przed Okrągłym Stołem, polski przedsiębiorca może tylko marzyć. Ustawa ta miała też pewien haczyk – wprowadzając nowe możliwości dla nowo zakładanych firm prywatnych, a nie ruszając starych rygorów dotyczących „jednostek gospodarki uspołecznionej” sprytnie upośledził Rakowski te drugie względem tych pierwszych. W ten sposób zmusił przedsiębiorstwa państwowe do korzystania z pośrednictwa spółek nomenklaturowych. A więc jego ustawa o wolności gospodarczej, wprowadzając tę wolność, przygotowywała grunt pod zmiany, do których prowadzić miała wspomniana już ustawa o konsolidacji gospodarki narodowej, którą przyjęto dwa miesiące później. Wiedząc o tym wszystkim, trudno poważać uporczywie głoszony przez michnikowszczyznę dogmat, jakoby komuniści nie postępowali według żadnego planu, a dopuszczenie myśli, że było inaczej, stanowi hołdowanie „spiskowej teorii dziejów”.

Postępowali według planu. Choć ten plan nie zawsze im się udawało zrealizować. Ryszard Bugaj – którego doprawdy trudno uznać za prawicowego oszołoma – mówił mi, iż jako poseł RP miał okazję na własne oczy widzieć przygotowany przez rząd Rakowskiego, najprawdopodobniej gdzieś w początkach roku 1988, projekt ustawy prywatyzacyjnej. Był to projekt niemal bliźniaczo podobny do ustawy, którą nieco później przyjęto w Rosji, i która tam spowodowała całkowite i błyskawiczne przejęcie majątku państwowego przez aparat partii i KGB. Sztuczka prosta i z pozoru arcyliberalna: na mocy ustawy prywatyzowane państwowe przedsiębiorstwa może z licytacji kupić każdy, od ręki. Pod warunkiem, że ma pieniądze albo otrzymał na ten zakup kredyt z banku.

Kto w „realnym socjalizmie” mógł mieć wielkie pieniądze, to nawet nie warto pytać. A co do kredytów – państwowy, socjalistyczny bank, naprawdę nie przypominał banku amerykańskiego, gdzie rzeczywiście pieniądze uzyskać może każdy, kto przedstawi jakiś ciekawy biznesplan. Komu socjalistyczny, peerelowski bank, w roku, powiedzmy, 1988, dałby kredyt na kupienie tego czy innego dochodowego przedsiębiorstwa? Panu Kaziowi z ulicy Śliskiej czy towarzyszowi Mrugale, z którym prezes banku, towarzysz Szpalerski, przez wiele lat siedział biurko w biurko w komitecie?