Bliski współpracownik Kiszczaka, pułkownik Wojciech Garstka, w przypływie szczerości wyzna po latach, że dla partyjnych liderów jego epoki „legitymacja partyjna nie była wyborem światopoglądowym, ale sytuacyjnym”.
Ale zaraz, po kolei. Wspomnieć trzeba, że, jak to często w historii bywa, triumf, jakim niewątpliwie był stan wojenny, okazał się zarazem początkiem końca. Owszem, udało się niesforne społeczeństwo wziąć pod but, spacyfikować i wybić z polskich głów marzenia o wolności. Ale co dalej?
Jeśli, jak wmawiała propaganda, trudności gospodarcze były skutkiem „anarchii”, wywołanej strajkami „Solidarności”, to po jej zdławieniu sytuacja powinna się szybko poprawić. Tylko że jakoś poprawić się nie chciała, i propagandowe zaklęcia o „wychodzeniu na prostą” nic nie pomagały. Nie pomagało posadzanie w fabrykach komisarzy wojskowych, puszczanie w teren wojskowych grup operacyjnych i inspekcji robotniczo-chłopskich, które miały tropić nadużycia i marnotrawstwo. Oczywiście, tego rodzaju środki – jedyne, na jakie mogła się zdobyć trepowska mózgownica Jaruzela – nie mogły pomóc, bo problemem centralnie planowanej gospodarki nie była żadna tam spekulacja, zła organizacja pracy czy „gospodarczy woluntaryzm” (nie bardzo nawet już pamiętam, co ten bełkot miał znaczyć), tylko samo centralne planowanie. Pamiętajmy też, że w pierwszych latach swych rządów Gierek wypuścił z butelki dżinna, którego socjalizm nie był już w stanie z powrotem do niej zagnać – narozdawał tyle podwyżek płac, emerytur i świadczeń, że dochody społeczeństwa w krótkim czasie wzrosły prawie o połowę. Jak sam potem wyznawał Januszowi Rolickiemu w wywiadzie-rzece, oczekiwał, że w odpowiedzi wysoko rozwinięte społeczeństwo socjalistyczne odwdzięczy się proporcjonalnym wzrostem wydajności pracy. Ale wydajność wzrosnąć jakoś nie chciała (i nic dziwnego – gdyby Gierek miał blade pojęcie o ekonomii, wiedziałby, że wydajność pracy nie zależy od uczuciowego zaangażowania robotnika, tylko od organizacji i energo- oraz surowcochłonności stosowanych technologii). W związku z tym nie chciała też nijak wzrosnąć podaż towarów. Społeczeństwo, żeby za otrzymane pieniądze cokolwiek kupić, musiało więc stać w coraz dłuższych kolejkach, i w efekcie zamiast być wdzięczne za podwyżki płacy, robiło się coraz bardziej wkurzone, a kiedy z tego wkurzenia zaczynało się buntować, władza dla uspokojenia sytuacji dawała mu kolejne podwyżki. Po stanie wojennym tym bardziej starano się jak najwięcej rzucić na rynek do konsumpcji. Tylko nie było co, nie było jak. System trzeszczał coraz głośniej, „nawis inflacyjny” rósł niepowstrzymanie, sojusznicy nie ukrywali, że nie pomogą, bo mają własne problemy, i jeszcze na dodatek ten przeklęty Reagan cisnął sankcjami. Dla wtajemniczonych stawało się coraz bardziej oczywiste, że katastrofa jest nieuchronna.
Wiem, że to sprawy ogólnie wiadome, przepraszam, jeśli uznają Państwo, że rozwodzę się nad nimi niepotrzebnie. Chodzi mi o to, byście się spróbowali wczuć u takiego partyjnego aparatczyka lat osiemdziesiątych. Takiego typowego, nie jakiegoś emeryta od Moczara, plotącego o podnoszącym głowę wrogu klasowym i imperialistycznej agresji. On już dobrze wie, że cały ten socjalizm, sprawiedliwość społeczna i tak dalej to zwykła lipa -że jest tylko sowiecka armia za Bugiem, Odrą i pod Legnicą, czyli „kontekst geopolityczny”, albo, jak to wtedy partyjniacy najchętniej ujmowali, „pewne zasadnicze uwarunkowania”. Taki aparatczyk nie zna szczegółów, ale generalnie wie, w jakim kierunku idą sprawy. Wie, że jest, użyjmy tego śmiesznego, archaicznego słowa, sprzedawczykiem. No to… No?
No to, u cholery, jak się już sprzedaje, to się chce sprzedawać ZA COŚ. Nie za parę metrów boazerii czy blachę na dach domku!
Znów możemy się odwołać do pułkownika Garstki, który motywacje swych ówczesnych towarzyszy podsumował krótko: aparat oczekiwał przede wszystkim „możliwości wygodnego urządzenia się”.
I partia wiedziała, że musi aparatowi tę możliwość dać. Że jeśli spróbuje takich cyrków, na jakie pozwalać sobie mógł jeszcze Gomułka, zmuszający podwładnych do życia w ascezie, jeśli pozwoli, by partyjnym sekretarzom ktoś liczył i ograniczał lewizny, to wkrótce wszystkie kadry się rozlezą. Wiedziała, ale nie miała już nic do rozdawania. „Gospodarka niedoborów”, która okazała się praktycznym skutkiem budowania sprawiedliwości społecznej, sięgnęła takiego dna, że nawet towarzysz Ciosek – jak gdzieś opowiadał – chcąc zmienić sobie w domu wannę, musiał pisać podanie o nadzwyczajny przydział tego rzadkiego luksusu do kolegi ministra.
„Przez cały Boży dzień towarzysze zajmowali się załatwianiem, poprzez różne dojścia i znajomości, dla siebie, rodziny i przyjaciół: mebli, lodówek, pralek, napraw samochodów, telefonów, telewizorów, lekarstw itp. Oprócz tematów dużych koledzy, jak zauważyłem, z upodobaniem zajmowali się sprawami bardzo drobnymi, na przykład okazyjnym zakupem koszuli, garnituru z przeceny, butów z importu, a nawet lepszej kiełbasy, chudszego boczku, cielęciny itp. Pokój, w którym pracowali, zamieniał się w swoisty bazar telefoniczny, ośrodek pośrednictwa w przeprowadzaniu transakcji handlowych” – opisuje „partię w nieustającym działaniu” cytowany już Wiśniewski.
W maju 1989 na posiedzeniu sekretariatu KC Jaruzelski grzmiał na towarzyszy, którzy pięć lat wcześniej założyli spółdzielnię mieszkaniową „Młoda Gwardia” i szybko przekształcili ją w niezwykle skuteczny sposób pomnażania pieniędzy – co nie było trudne, bo spółdzielni, której udziałowcami było 80 wysokich funkcjonariuszy partyjnych, głównie członków KC, nikt nie śmiał niczego odmówić. „Skandaliczne rzeczy… premie, nagrody, podwójna pensja prezesa, wysokie uposażenia… To krzycząca niesprawiedliwość, gangsterstwo pod naszym bokiem. Jakie mamy moralne prawo pouczać innych, jeśli u siebie krytykujemy taką zarazę!” – grzmiał towarzysz pierwszy sekretarz. A „zaraza”, rozparta na sali, słuchała z pobłażliwym rozbawieniem. „Dominowało zawołanie enrichissez-vous, bogaćcie się”, podsumował nastroje w partyjnej wierchuszce lat osiemdziesiątych towarzysz Haka, skądinąd wielce zasłużony w urzędowym torowaniu nomenklaturze drogi do bogactwa. Tyrady Jaruzelskiego były dowodem albo krańcowej obłudy, albo kompletnej utraty kontaktu z rzeczywistością. Raczej tego drugiego, bo w systemie komunistycznej władzy było to częste schorzenie genseków, wiedzących tyle, ile im napisano w podetkniętym biuletynie specjalnym. Na szczęście dla „zarazy”, moralne kompulsje towarzysza generała nie trwały długo i szybko ustąpiły miejsca którejś z innych jego pasji – walce o czystość i poprawność polszczyzny czy staraniom o właściwe prowadzenie się młodzieży i zwalczaniu zepsucia moralnego, czyli tępieniu zdjęć gołych bab w gazetach.
Wspomniana już Jadwiga Staniszkis pisze, iż partyjna wierchuszka, przyzwalając aparatowi na bogacenie się na własną rękę, nie zdawała sobie sprawy, iż rozpoczyna dekompozycję ustroju wywalczonego przez Budionnego i Dzierżyńskiego. Że był to właśnie pomysł na zachowanie aparatu w spójności, tylko okazał się mieć odwrotne skutki – tak, jak reformy Gorbaczowa.
Być może. Choć wydaje mi się równie prawdopodobne, że niektórzy wiedzieli od początku: socjalizm, w jego formie ortodoksyjnej, kończył się nieodwołalnie, a jeśli nie socjalizm, to co? Kapitalizm, oczywiście. A kapitalizm, jak to wbijano w głowy przez dziesięciolecia peerelu, to ustrój oparty na wyzysku człowieka przez człowieka, w którym jest warstwa uprzywilejowana i warstwa wykorzystywana. No to w której warstwie mają się znaleźć ludzie z partyjnej nomenklatury?