Możliwe, że prawda leży pośrodku, to znaczy, że proces przekształcania się komunistów w oligarchię pieniądza zaczął się spontanicznie, a dopiero z czasem gremia decyzyjne uświadomiły sobie, dokąd jadą, i zaczęły ten proces planować, porządkować, tak, aby przeprowadzić ustrojową transformację z maksymalną dla siebie korzyścią.
Przedstawiłem wcześniej – w kolejności odwrotnej od chronologicznej, bo tak mi wyszło – poszczególne etapy tego procesu. Można do nich jeszcze dodać ustawę z 1986, zezwalającą na ograniczone tworzenie spółek Z udziałem kapitału zagranicznego, tak zwanych „polonijnych”. Zasadą tych spółek było zmuszenie chcącego w Polsce zainwestować polonusa do wzięcia „partnera krajowego”, a owych partnerów krajowych wyznaczały Wojewódzkie Urzędy Spraw Wewnętrznych. To już było zupełnie jawne wchodzenie bezpieki w biznes.
Ale przecież jeszcze wcześniej, tuż po odwołaniu stanu wojennego, zaroiło się w polskich sklepach od zachodnich towarów z prywatnego importu. Głównie szamponów. Kosztowały straszne pieniądze, ale innych nie było, więc się sprzedawały. Kto na tym prywatnym imporcie zarabiał? Na pewno nie tylko towarzysze z „telefonicznego bazaru” w KC. Nie dało się postawić takiej bariery, która by dopuściła do możliwości zarobić u tylko nich; skoro okazało się, że można, to korzystali także ludzie przypadkowi, którzy akurat z jakiejś racji mieli paszporty i dobre pomysły, czym by tu obrócić, żeby mieć maksymalne przebicie.
W systemie totalnej reglamentacji i całkowitej wszechwładzy urzędników nie mogło jednak być mowy o równości podmiotów gospodarczych. Jeśli się chciało w owych czasach prowadzić działalność gospodarczą, taką drobną, ot, wziąć w ajencję… No tak, jak mogłem zapomnieć o tym – na początku lat osiemdziesiątych WRONa puściła się na taką śmiałą reformę, że pozwalała prowadzić różne drobne interesy jako ajencje, to znaczy, formalnie wciąż jeszcze, zgodnie z marksistowskim dogmatem, wszystko pozostawało państwowe, ale w ajencji, więc już jakby prawie prywatnie. No więc jeśli chciało się robić interesy, wziąć w ajencję sklepik albo knajpkę, to były dwie metody: albo się bezustannie użerać z kontrolami, kolędować po urzędach i prosić się o taki czy inny papier, albo, jak się zwięźle mówiło, „mieć swojego ubeka”.
Czy mi się zdaje, czy ktoś z Państwa westchnął właśnie, że coś mu to przypomina, a ktoś inny, młodszy, mruknął – „to już wtedy”?
Tak, oczywiście, podobieństwo nie jest przypadkowe. W pewnym sensie wciąż mamy ten ustrój gospodarczy, który budowały kolejne decyzje komunistów w latach osiemdziesiątych, począwszy od wspomnianych ajencji i zalegalizowania „prywatnego importu”, wcześniej uważanego za przemyt: niby-kapitalizm, w którym niektórzy mają z zasady uprzywilejowana pozycję. Niektórzy nazywają to „kapitalizmem politycznym”, inni „kapitalizmem kompradorskim”. To nie są najlepsze nazwy. Bo jeśli w jakiejś gospodarce nie ma równości szans, to nie można jej nazwać wolnorynkową ani kapitalistyczną. Słowa „kapitalizm” czy „wolny rynek” są tu nie na miejscu.
Głupactwo cytowanych na początku tego rozdziału wypowiedzi o rzekomych praktycznych pożytkach z uwłaszczania nomenklatury polega na tym, że wygłaszano je w roku 1989. Siedem lat wcześniej te same opinie byłyby zupełnie słuszne. Zresztą, taki właśnie sens miał napisany jeszcze wcześniej „List do porucznika Borewicza” samego Mirosława Dzielskiego. Cholera wie, może właśnie ten tekst, dostarczony przez bezpiekę na partyjno-rządowe biurko wśród innych skonfiskowanych wydawnictw drugoobiegowych, dostarczył komuś natchnienia?
W odniesieniu do sytuacji początku lat osiemdziesiątych niczego temu rozumowaniu nie można było zarzucić: pozwólmy komunistom kraść i kombinować, a rozwali to partię i komunizm od środka, stworzy z części aparatu nową klasę (właściwie, jeśli pamiętać, że to właśnie aparat partyjny nazwał znany dysydent nową klasą, powinienem napisać: jeszcze nowszą klasę), która ze swej natury będzie zainteresowana demontażem komunizmu.
Ale w roku 1989 Polska miała już ten proces za sobą! On się już dokonał i już przyniósł wszystkie korzyści, jakich się po nim można było spodziewać. Bogacenie się aparatu już rozsadziło socjalizm od wewnątrz, odebrało aparatowi PZPR resztki wiary w ideologię i doprowadziło do upadku poprzedniego systemu – w Magdalence, przy Okrągłym Stole i w kontraktowych wyborach.
W dalszych zmianach nowa (jeszcze nowsza) klasa nie miała już żadnego interesu. Przeciwnie, osiągnęła wszystko, i teraz mogła tylko tracić swoje przywileje. Od tego momentu będzie ona dążyć do wyhamowania procesu zmian, a nawet jego cofnięcia. Do zatrzymania Polski w ustroju hybrydalnym, ułomnym – nie kombinujmy specjalnie z nazwą, po prostu w postkomunizmie.
Ostatnią rzeczą, jaką należało w tym momencie historycznym robić, było gwarantowanie nowszej klasie utrzymania przywilejów i opieranie się na niej. Przeciwnie. Dobro Polski wymagało właśnie tego, aby teraz nowszą klasę stanowczo pozbawić wpływu na bieg wydarzeń, żeby nie mogła hamować rozpoczętego procesu transformacji i przeszkadzać w doprowadzeniu go do finału: zastąpienia socjalizmu gospodarką wolnorynkową.
Ale Familia przyjęła strategię dokładnie odwrotną. Uznając postkomunistów za sojuszników i broniąc ich materialnego uprzywilejowania, sprawiła, że proces transformacji ustrojowej został w Polsce, zgodnie z interesem uwłaszczonej nomenklatury, zatrzymany na kilkanaście lat, a nawet cofnięty w stosunku do tego, na co pozwalała ustawa Rakowskiego z grudnia 1988. Nie podejrzewam Michnika ani innych przywódców Familii, żeby zdawali sobie sprawę, co de facto oznacza i jakie niesie skutki ich polityczna strategia. Po prostu o tym nie myśleli. Ich pojęcie o gospodarce i procesach w niej zachodzących było nad wyraz mgliste; żyli wśród kawiarnianych fantomów. Jeden błąd pociągał za sobą drugi. Błędne rozeznanie sytuacji poskutkowało upatrywaniem zagrożeń zupełnie nie tam, gdzie one były, i wyznaczeniem celów zupełnie nieadekwatnych do sytuacji. Ale zanim o tym, jeszcze parę uściśleń terminologicznych i troszkę faktografii.
Powtarzam: stanowczo protestuję przeciwko nazywaniu panującego w Polsce ustroju gospodarczego kapitalizmem albo wolnym rynkiem.
Proszę, weźmy podstawowe dane – cytuję z opracowania Centrum imienia Adama Smitha, z roku 2005.
Przez ręce administracji państwowej przechodzi, podlegając różnym formom redystrybucji, 55 proc. Produktu Krajowego Brutto. Stopa opodatkowania wynosi, (zależnie od sposobu obliczenia, 35 proc. (brutto) albo 80 proc. (netto). Oprócz podatków istnieje 8 rodzajów przymusowych składek, ściąganych od pracowników i pracodawców. Państwo jest właścicielem ponad 50 proc. środków produkcji oraz 3 milionów hektarów ziemi uprawnej. Działalność gospodarcza reglamentowana jest przez 216 rodzajów koncesji i licencji (tak! – u zarania III RP koncesjonowanych było tylko 7 rodzajów działalności gospodarczej, takich jak handel bronią czy wydobycie bogactw mineralnych). W kilkunastu zawodach obowiązują kodeksy limitujące dostęp do nich. Ponad 40 instytucji kontrolnych może w każdej chwili wkroczyć do firmy, aby przeprowadzać nieograniczone w czasie kontrole. Państwo ustala minimalną płacę, maksymalne odsetki i minimalne ceny skupu w rolnictwie oraz chroni ustawowo liczne monopole i oligopole (na czele z kluczową dla rozwoju technologicznego telekomunikacją – dzięki czemu Polak jest w Europie na trzecim miejscu od końca pod względem dostępu do Internetu). Rejestracja firmy trwa średnio 60 dni, a średni czas dochodzenia sprawiedliwości w procesie sądowym – 1000 dni.