Podobnie jak PZPR, ciągnęły z państwa pieniądze jej „sojusznicze stronnictwa”, ZSL i SD. Ten stan rzeczy wkurzył bardzo działaczy zasłużonej w podziemiu Konfederacji Polski Niepodległej, którzy w październiku 1989 zaczęli nawet akcję okupowania gmachów PZPR, domagając się przyjęcia przez Sejm ustawy o partiach politycznych i równych szans. „Solidarnościowy” minister Hall wystąpił wtedy z żarliwą obroną stanu posiadania „legalnych partii politycznych”, a wciąż nielegalną KPN postraszył „interwencją służb porządkowych”. Pogróżki nie zostały zrealizowane – protesty KPN i innych partii radykalnie antykomunistycznych, żądających natychmiast wolnych wyborów, likwidacji PZPR oraz ukarania winnych jej zbrodni, wypaliły się w końcu same, nie znajdując większego poparcia społecznego. ZOMO jeszcze od czasu do czasu pałowało manifestantów domagających się wyprowadzenia z Polski sowieckich wojsk albo odejścia Jaruzelskiego, ale czyniło to tylko wtedy, gdy maszerowali oni na gmachy publiczne. Ta powściągliwość irytowała innego członka rządu, Jacka Kuronia. Jak sam napisał w swoich wspomnieniach (w czasach, gdy normy dobrego smaku i granice debaty publicznej wyznaczał jego wierny uczeń, nikt poza nim samym napisać by tego nie śmiał), na posiedzeniach rządu nalegał, aby z młodzieżą okupującą komitety partii czy siedziby PRON [2] milicja postępowała stanowczo. „Kiedy naciskałem, że należy ich stamtąd wyrzucić siłą, to się okazało, że minister Kiszczak jest chory, boli go gardło i nie może przyjść na posiedzenie rządu, aby to omówić. A generał Dankowski, jego wiceminister, doradzał cierpliwość” – pisał Kuroń.
Niesamowite meandry historii, przyznacie Państwo. Kiszczak naciskał na Mazowieckiego, żeby wreszcie mianował solidarnościowych wiceministrów w milicji i bezpiece, a w tym samym czasie Kuroń naciskał na Kiszczaka, żeby kazał pałować – jak nazywała ich propaganda stanu wojennego – „rozwydrzonych wyrostków”, których jeszcze parę lat wcześniej tenże Kuroń wraz z innymi przywódcami opozycji sam zachęcał do rzucania się na szpalery uzbrojonych po zęby zomowców, po to, aby w ten sposób zmusić władzę do rozpoczęcia z opozycją pertraktacji. Kiszczak zaś zasłaniał się bólem gardła, bo, jak można sądzić, podejrzewał, że to gra, że solidarnościowi partnerzy, w oczy deklarując gotowość współpracy i lojalność, chcą go po prostu wydudkać: sprowokują jakąś solidniejszą drakę, aby zyskać pretekst do zerwania zawartych porozumień i, w atmosferze zrozumiałego oburzenia społeczeństwa na kolejne pałowanie, wysiudają go z resortu, zastępując kimś, kto będzie miał wszystko do zawdzięczenia nowej sile przewodniej. Czyż nie dlatego Mazowiecki zwleka z wprowadzeniem ludzi „Solidarności” do resortu, żeby nie było wątpliwości, że za spałowanie okupującej partyjne siedziby KPN-owskiej i innej młodzieży ponosi odpowiedzialność nie rząd Mazowieckiego, a wyłącznie Kiszczak? – musiał kombinować szef MSW i trudno odmówić tym kombinacjom logiki. Doświadczony w partyjnych intrygach komunista nie wierzył w czystość intencji wczorajszych przeciwników, spodziewał się po nich takich zagrań, jakie sam by pewnie stosował na ich miejscu. Można powiedzieć, że zdecydowanie Kuronia nie doceniał. Albo, że go zdecydowanie przeceniał – zależy, z jakiej strony patrzeć.
Takie historie z początków ustrojowej transformacji – znalazłoby się ich więcej, ale książka nie o tym – mogą nielicho skonfundować kogoś, kto bezkrytycznie uwierzył w ucukrowaną przez michnikowszczyznę wizję porozumienia Polaków „przychodzących z różnych stron historycznego podziału”.
Jeszcze dziś, gdy piszę te słowa, opublikowanie w „Arcanach” i „Życiu Warszawy” protokołów przesłuchań Jacka Kuronia z drugiej połowy lat osiemdziesiątych sprowokowało redaktora naczelnego „Gazety Wyborczej” do rozpętania prawdziwej histerii. W protokołach tych nie było niczego, co by na Kuronia rzucało jakikolwiek cień, niczego, co by dawało asumpt do oskarżenia go o jakieś ciche porozumienia z komuną – przeciwnie, mogą one stanowić kluczowy dowód fałszywości takich oskarżeń, bo gdyby SB miała do Kuronia i jego środowiska jakieś inne „dojście”, owe niekończące się przesłuchania po prostu nie miałyby sensu. Każdy, kto zadał sobie trud przeczytania dokumentów, których ujawnienie wywołało w pewnym momencie tak wielką wrzawę, zgodzi się ze mną, iż równie dobrze mogłyby się one ukazać w „Gazecie Wyborczej”. Bo cóż z nich wynika? To, że lider Komitetu Obrony Robotników wykorzystywał przesłuchania i „rozmowy ostrzegawcze”, aby klarować prowadzącemu je esbekowi, że kierownictwo PZPR musi się z „Solidarnością”, a ściślej, z Wałęsą, dogadać, musi pójść na ustępstwa, bo po pierwsze, bez wsparcia „Solidarności” nie uda się przeprowadzić reform niezbędnych dla wyciągnięcia kraju z gospodarczego kryzysu, a po drugie, eskalacja represji doprowadzić może tylko do tego, że zamiast Wałęsy i grupujących się przy nim umiarkowanych czy też rozsądnych działaczy z KOR i organizacji katolickich, ton zaczną nadawać opozycyjni radykałowie – a ci doprowadzą do jakiejś kolejnej katastrofy i do ruskiej interwencji, na uniknięciu czego rządzącej ekipie powinno zależeć, choćby dlatego, że to by oznaczało także jej koniec.
Tylko tyle – i aż tyle.
Mogłyby więc owe protokoły swobodnie ukazać się w „Gazecie Wyborczej”, ze wstępniakiem Adama Michnika, w którym ten napisałby, że oto mamy przed oczami dowód politycznego geniuszu i szlachetności Jacka Kuronia. Choć był wtedy więźniem, choć zupełnie zrozumiałe byłoby, gdyby człowiek w jego sytuacji zawziął się i starał jak najbardziej zaszkodzić tym, z rąk których tyle wycierpiał – potrafił się ponad to wznieść. I uporczywie, przez lata, wyciągał do prześladowców rękę, tłumaczył im cierpliwie, że porozumienie ponad podziałami jest koniecznością, że stoją za tym wyższe racje, aż w końcu jego przesłanie dotarło do reformatorskiej części obozu władzy, i zaowocowało Okrągłym Stołem, tym wspaniałym aktem pojednania, o doniosłości którego pisał Michnik nieraz… I tak dalej.
Ale przypadkiem protokoły z IPN zostały wydrukowane gdzie indziej bez błogosławieństwa Michnika i bez jego, należycie ustawiającego sprawę, komentarza. Reakcją była więc furia. W pompatycznym wstępniaku Michnik rozdarł szaty, że oto jacyś „dranie, którym nie powinno się podawać ręki” plugawią i bezczeszczą pamięć człowieka tak wspaniałego, jakim był Kuroń. Przeciwko tej „podłości” zmobilizowała „Gazeta Wyborcza” intelektualistów i byłych opozycjonistów, których głosy wydrukowano wewnątrz tego samego numeru. Wśród nich znalazł się – jak raz jako pierwszy – głos profesor Barbary Skargi, filozofa i etyka, częstej uczestniczki rozmaitych tego typu kampanii. Warto go zacytować w całości, bo ujawnia całą kuriozalność zachowania michnikowszczyzny w tej sprawie:
„IPN opublikował rozmowy Jacka Kuronia z SB zapewne w intencji zbezczeszczenia jego pamięci. Świadczy to tylko o głębokiej ignorancji historycznej autorów. Jacek Kuroń nie prowadził negocjacji z UB, lecz posłużył się jego oficerami, innej drogi nie miał, aby przekazać najwyższej władzy swoją wizję rozwiązania sytuacji i możliwości pokojowej transformacji systemu. Trzeba podziwiać przenikliwość polityczną Jacka Kuronia, jego upór i odwagę, dzięki którym przekonał o konieczności porozumienia, a więc zorganizowania Okrągłego Stołu. Chwała mu za to. Radykalne grupy opozycyjne wbrew politycznej mądrości do dziś marzą o szubienicach i krwi, nie zdając sobie sprawy, że ich działania powodowałyby chaos, narażając nasz kraj na niebezpieczeństwo”.