Manipulowanie nazewnictwem też było jednym z ulubionych chwytów Towarzystwa. Adam Michnik sam ukuł określenie „lewica laicka” – kiedy pisał książkę „Kościół, lewica, dialog”, ważny dla opozycji peerelu traktat polityczny, w którym przerzucał mosty pomiędzy podobnymi sobie działaczami wyrosłymi z tradycji marksistowskiego rewizjonizmu a środowiskami katolickimi. Wtedy taka identyfikacja była mu potrzebna. Ale w 1989, gdy mosty nie tylko były od dawna przerzucone, ale już i sforsowane, kiedy na sławnym posiedzeniu Komitetu Obywatelskiego nazwano go w ten sposób, zezłościł się: „jeśli ja jestem lewicą laicką, to wy jesteście świnie!”. Ideą, której poświęcił dużo energii, było zorganizowanie rządów w Polsce nie na wzór zachodni na bazie partii politycznych, ale pod hegemonią szerokiego Ruchu Obywatelskiego, który nie byłby ani prawicowy, ani lewicowy (tylko, rzecz oczywista, sterowany przez „autorytety” z jego środowiska). Kiedy idea ta upadła i wspomniane środowisko zmuszone zostało, by powołać, w odpowiedzi na Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe i Porozumienie Centrum, własną partię, Ruch Obywatelski Akcja Demokratyczna, w napisanej dla niego deklaracji również zamieścił Michnik to zastrzeżenie: nie jesteśmy ani lewicą ani prawicą, jesteśmy na przedzie.
Przyznanie na głos, że się prezentuje zespół określonych wartości, dajmy na to lewicowo-liberalnych, zmniejszyłoby siłę oddziaływania Towarzystwa. Michnik nie chciał sprawować „rządu dusz” nad prawicą, lewicą czy centrum, on go chciał sprawować nad wszystkimi. Nad wszystkimi, którzy poczuwali się do szeroko pojmowanej elity – a za jej pośrednictwem nad resztą społeczeństwa, bo to, że masy z natury swej przejmują poglądy płynące z elit, uważano w Towarzystwie za oczywiste.
To skądinąd była kolejna – po samym utworzeniu oczekiwanego przez wielką część inteligencji salonu – cecha michnikowszczyzny dobrze trafiająca w potrzeby grupy społecznej, do której się on zwracał.
Rzecz paradoksalna, ale niewątpliwa: Polacy bez przerwy gadają o polityce, oglądają w telewizji polityczne programy, słuchają ich w radiu, polityka zapełnia czołówki dzienników i pierwsze strony gazet, i nie z przymusu, tylko wskutek autentycznego popytu na nią, polityka jest tematem rozmów na rodzinnych spotkaniach, w pracy i w barze, w stopniu zupełnie niespotykanym na Zachodzie. Ale zarazem – Polacy polityki nie lubią, brzydzą się nią i unikają politycznego opowiedzenia się. Polski inteligent chciałby być, mówiąc Kołakowskim, „konserwatywno-liberalnym socjaldemokratą”. Taka postawa uchodzi za rozsądną. Ktoś, kto by powiedział wprost „jestem konserwatystą”, „jestem liberałem” czy nie daj Boże prawicowcem, byłby z punktu uznany za zdecydowanie głupszego, niż człowiek deklamujący obiegowe mantry „mam swoje zdanie”, „nie popieram żadnej ze stron”.
Michnikowszczyzna zaproponowała coś niezwykle atrakcyjnego, bardzo imponującego polskiemu inteligentowi: pozór zdystansowania od wszelkiej polityki i wszelkiej ideologii. Dziś już nie ma sensu żadna tam prawica – lewica, nie ma konserwatysta – socjalista, dziś ludzie dzielą się na rozumnych i na jakąś tam ciemnotę ze wsi i małych miasteczek, która nie potrafi zrozumieć, że idziemy do Europy. Kupowanie i czytanie „normalnej” gazety, czyli najlepiej „Wyborczej”, było po prostu czytaniem gazety. Kupowanie i czytanie jakiegoś prawicowego pisemka było już natomiast wyborem ideologicznym. A ktoś, kto się opowiada za ideologią, już z zasady ma w oczach polskiego inteligenta mniej racji, już jest ograniczony, w przeciwieństwie do odbiorcy mediów „normalnych”. Miej swoje własne zdanie, wzywała michnikowszczyzna, czyli takie, jak my.
Zupełnie jak w adresowanych do małolatów reklamach w MTV – bądź sobą, miej własny styl, pij naszą colę albo noś nasze ciuchy. I z równie dobrym skutkiem.
Rzecz zresztą dotyczy nie tylko polityki. Polski inteligent ma to do siebie, że najbardziej lubi zdania okrągłe i stwierdzenia, z których niewiele wynika. A michnikowszczyzna wyspecjalizowała się w przemawianiu w takim właśnie stylu. Z jednej strony oczywiście niewątpliwie, niemniej z drugiej jednak nie można zaprzeczyć. Wszyscy się zgadzamy, że aborcja jest złem, ale czyż jej zakazywanie nie jest także złem? Oczywiście moralność to ważna sprawa, ale czy można społeczeństwo umoralnić dekretami lub represjami policyjnymi? Kilka razy cytowałem tu ulubioną retoryczną sztuczkę Adama Michnika, chętnie naśladowaną przez podwładnych – zaczynamy tekst od deklaracji, której w dalej idących akapitach konsekwentnie zaprzeczamy. I jeszcze okraszamy to rozmaitymi „problem jest oczywiście złożony, ale”, czy „chciałbym być dobrze zrozumiany”. Michnik tego wszystkiego oczywiście nie wymyślił, on po prostu wykorzystał nawyki myślowe sięgające korzeniami Bóg wie jak dawno – jeśli wierzyć „Myślom nowoczesnego Polaka” Dmowskiego, to aż po tak gniewającą twórcę polskiego nacjonalizmu miałkość i umysłowy zastój mielącej w kółko te same puste frazesy paplaniny ziemiańskich dworków. Pewną polską specyfiką wydaje mi się umiejętność bicia braw mówcy przy kompletnym ignorowaniu tego co powiedział. Nikt nie odmówił wielkości Kisielowi, ale jego cierpkie, zgoła bluźniercze uwagi o „Solidarności” i ustrojowej transformacji przyjmowano z milczącą wyrozumiałością, jaką otacza się czcigodnego sklerotyka. Nikt nie śmie nie klękać przy trumnie Giedroycia, ale to, czego konkretnie Giedroyc nauczał, jeśli nie zostanie akurat zinstrumentalizowane na użytek bieżącej bijatyki, pozostaje w zbiorowej świadomości polskiej inteligencji kompletnie nieobecne. Jak zresztą pisałem już we wstępie, koniec końców padł ofiarą tego zjawiska i sam Michnik.
Dlatego też tak niesamowitą karierę zrobiło słowo, które michnikowszczyzna puściła w obieg – pragmatyzm. Pragmatyzm stanowił przeciwieństwo ideologii, pragmatyzm był dobry, a ideologia zła. Kaczyński, Niesiołowski, do pewnego momentu Wałęsa, byli ideologiczni. A Cimoszewicz, Kwaśniewski czy Miller byli po prostu pragmatykami. Jeśli dodać jako trzeci istotny czynnik ustrojowej równowagi – Autorytety, czyli środowisko Familii, to wizja świata według michnikowszczyzny staje się pełna. Są politycy, i ci są źli, są Autorytety, i tych należy słuchać, no i są pragmatycy, którzy zajmują się codzienną robotą. I wszystko to nie ma nic wspólnego z prawicą ani lewicą, dajmy spokój tym archaicznym podziałom, które niczego już dziś nie znaczą.
Takie postawienie sprawy – niektórzy nazwali to „antypolityczną polityką” – lało miód na serce wielkich rzesz pracowników umysłowych peerelu, którzy za komuny albo niczego specjalnego nie zrobili, bo się bali, albo uświnili się w jakieś drobniejsze czy grubsze grzeszki.
Co do tych pierwszych – wielki „autorytet moralny” michnikowszczyzny, Andrzej Szczypiorski, w roku 1992 zaatakował Stefana Niesiołowskiego za jego stwierdzenie, że jest dumny ze swego opozycyjnego życiorysu, z działalności w „Ruchu”, z lat spędzonych w więzieniu… Cóż, kiedyś wydawałoby się najoczywistszą rzeczą pod słońcem, że w wolnej Polsce ktoś, kto walczył o jej wolność, będzie mógł swą przeszłość nosić z dumą. Tymczasem Szczypiorski pryncypialnie Niesiołowskiego zganił, że mówiąc coś takiego, obraża te setki tysięcy Polaków, które w podziemiu nie działały – czyli, jak ich nazywa, „milczącą większość”.
Nic nie zmyślam, można sprawdzić – ten kuriozalny tekst ukazał się w „Życiu Warszawy” z 16 czerwca 1992.
Nie ma wątpliwości, że „milcząca większość” wolała słuchać takich opinii niż kogoś, kto miałby jej wypominać, że była aż za bardzo milcząca. W końcu to nic dziwnego, nikt z nas nie lubi się czuć źle, nikt nie lubi mieć wyrzutów sumienia. To fakt, słyszałem to od kilku znanych działaczy podziemia, że w latach osiemdziesiątych, im głębiej w nie, tym trudniej było o ludzi gotowych na jakieś drobne usługi dla podziemia – przenocować kogoś trefnego, coś przenieść, coś przechować. Był pewien krąg zdecydowanych na działalność opozycyjną, niestety przeważnie już „namierzonych”, ale poza tym kręgiem wśród przeciętnych ludzi mieszanka strachu i niewiary w szanse powodzenia, w sens podejmowania ryzyka robiła swoje.