Nie piszę podręcznika historycznego, zresztą, mimo niechęci elit intelektualnych, ta historyczna praca została wykonana, choćby przez wspominanego już Dudka. Staram się na użytek czytelnika uchwycić sens tamtych wydarzeń i zdemaskować mity oraz mistyfikacje. Fatalna w skutkach „wojna na górze”, która wybuchła w roku 1990, miała praprzyczynę właśnie w decyzji Wałęsy o takim, a nie innym ukształtowaniu list wyborczych, i, co za tym idzie, reprezentacji KO w parlamencie, zwanej Obywatelskim Klubem Parlamentarnym (cały czas nigdzie, poza plakatami wyborczymi, nie pojawia się słowo „Solidarność”!). W przeczuciu nieuchronnego zwycięstwa Familia popełniła ogromny błąd – uznała, że Wałęsa przestał już być potrzebny i można go odstawić na boczny tor. Było to dla Wałęsy duże zaskoczenie, bo, jak się zdaje, sądził on, że jego pozycja jest niezagrożona tak długo, jak długo grać może na konflikcie między frakcjami, nazwijmy to, „korowską” i „kościelną”. Frakcja „korowska” dążyła zaś – już o tym rozmawialiśmy – do zachowania struktury Komitetu Obywatelskiego, i stworzenia na bazie komitetu ogólnopolskiego i komitetów regionalnych ogólnopolskiego Ruchu Obywatelskiego, który przejąłby po PZPR rolę monopartii, realizując pomysł „czegoś więcej” niż demokracja w typie zachodnim, czyli „Rzeczpospolitej Samorządnej”. (Kryzys zaczął się od tego, że frakcja druga, na którą liczył Wałęsa, okazała się politycznie niesamodzielna. Mazowiecki, z przyczyn, przyznam szczerze, dla mnie niezrozumiałych, a więc chyba personalnych, od samego początku swego premierowania robił Wałęsie rozmaite afronty i starał mu się pokazać, że skoro już kraj ma premiera i popierającą go większość parlamentarną, to przewodniczący jednego ze związków zawodowych może wracać do Gdańska. Bez większego trudu porozumiał się z „lewicą laicką” i stworzył z nią wspólny front (w szybkim czasie obie grupy stopiły się nierozdzielnie, przy czym to raczej środowisko KiK-ów i „Znaków” rozpuściło się w bardziej od niego wyrazistej „lewicy laickiej”), czego ostatecznym skutkiem była decyzja o wystąpieniu w wyborach prezydenckich przeciwko Wałęsie. Decyzja zupełnie szalona, świadcząca o kompletnym oderwaniu warszawskich i krakowskich kawiarni od rzeczywistości – w połowie roku 1990 Familia uważała, że wygrana jej kandydata jest więcej niż pewna, gdy w istocie nie było na to szans najmniejszych, co boleśnie zostało Familii udowodnione kilka miesięcy później.
Wałęsa, tracąc grunt pod nogami, musiał sięgnąć po ludzi nowych. Po Kaczyńskich, którzy sformułowali wtedy postulat przyśpieszenia, i po drugi szereg posłów OKP, tych, o których pisałem już, iż naiwnie sądzili, że idą do Sejmu po to, aby odstawić komunistów od władzy, a nie po to, żeby bronić ich przed „jaskiniowym antykomunizmem” albo udowadniać, że propaganda peerelu niesłusznie oskarżała opozycję o zamiar zniszczenia PZPR.
Ale to bynajmniej nie znaczy, że Wałęsa nagle zapałał większym niż kilka miesięcy wcześniej gniewem na czerwonych. Jego oparcie się na antykomunistach wynikało wyłącznie z taktyki, było, jak niemal wszystko, co robił po roku 1989, przejawem podporządkowania wszystkiego przemożnej chęci sprawowania władzy; w świetle tego, co działo się później, nie można co do tego mieć żadnych wątpliwości. Stosunek Wałęsy do Kiszczaka i Jaruzelskiego, czy, z drugiej strony, jego stosunek do pomordowanych przez „nieznanych sprawców”, zasadniczo niczym się nie różnił od tego, co sądził na ten temat Michnik. Tyle, że dla Michnika najważniejsze było, żeby w Polsce nie rządził „endecki ciemnogród”, a kto, to już mniejsza, byle nas wiódł ku Polsce „otwartej, europejskiej, tolerancyjnej” – Wałęsie natomiast zależało przede wszystkim, żeby w Polsce rządził Wałęsa.
Michnik nie zostawiał w tym czasie na Wałku suchej nitki, oskarżał go o dyktatorskie zapędy, robił z niego omalże faszystę. A jednak, jak to opisywał Jan Maria Jackowski, kiedy zaraz po wyborach Wałęsa po raz pierwszy zobaczył Michnika, przywitał go słowami: „Adaś, wygraliśmy!”.
To był spór w rodzinie, do której my, ludzie prostolinijnie wierzący, że obalenie komunizmu przyniesie Polsce uczciwość w życiu publicznym, nie należeliśmy z założenia. Prawdziwa wojna na górze nie toczyła się o rozstrzygnięcie, czy czerwona mafia zostanie odgłowiona, rozbita i zmuszona do lojalności wobec władzy, czy zachowa swe wpływy i pozostanie samodzielną siłą polityczną, związaną ideowym sojuszem z częścią byłej opozycji. W tej kwestii pomiędzy Familią a Wałęsą zasadniczej różnicy zdań nie było. Nie dzieliły ich też odmienne wizje przyszłej Polski, bo Familia miała wizję tak ogólnikową, że dawało się ją pogodzić ze wszystkim, a Wałęsa nie miał jej bodaj w ogóle.
Istniała, owszem, pewna różnica taktyczna. Familia, jak przystało na rozdyskutowanych inteligentów, za obszar kluczowy w walce o Polskę uznała media. „Gazeta Wyborcza” miała nadawać ton, wyznaczać hierarchie i ogólne kierunki – a pozostałe media, odziedziczone po postkomunistach, podchwytywać jej wskazówki i realizować je w codziennej pracy z masami. Dotyczyło to zwłaszcza telewizji i radia. Dlatego z równą zajadłością, jak struktur władzy, administracji i zarządzania gospodarką, broniła Familia przed jakimikolwiek zmianami komunistycznego personelu mediów elektronicznych. Pod rządami Andrzeja Drawicza, należącego do michnikowszczyzny całym sercem i duszą, oraz jego zastępców (wśród nich Lwa Rywina oraz Jana Dworaka, który po aferze Rywina był reklamowany, jeden Bóg wie na jakiej podstawie, jako człowiek, który oczyści i odpolityczni TVP) doskonale zakonserwowano mechanizmy rządzące telewizją od czasów osławionego towarzysza Szczepańskiego. Przypomnijmy, że Szczepański był tym, który pierwszy docenił propagandową potęgę tej instytucji – wcześniej traktowana była przez komunistów jako podrzędne medium, raczej służące dostarczaniu masom rozrywki, w związku z czym panował w telewizji pewien luz i pobłażanie umożliwiające powstawanie takich produkcji, jak „Kabaret Starszych Panów” czy programy Fedorowicza i Gruzy. To dopiero właśnie gierkowski nominat zrobił z TVP karny, wyspecjalizowany w propagandzie oddział janczarów, gotowych uporczywie wbijać masom do głów każdą bzdurę, jaką mafia, to znaczy, jaką partia wbić kazała („codziennie milion gwoździ w milion desek”… Już to cytowałem?). Za pierwszej „Solidarności” pisano na murach i w ulotkach „telewizja kłamie”, usiłowano ośmieszyć jej szczególnie aktywnych na ideologicznym froncie prezenterów (hasło z muru: „Kocham Falskie – Albin”). Za wolnej Polski, pod rządami Familii, okazało się oczywiście, że Woronicza i Malczewskiego pełne są najwyższej klasy fachowców. Straciło pracę dosłownie kilka szczególnie skompromitowanych postaci, dających za Jaruzelskiego twarze i głosy najbardziej podłej propagandzie, w rodzaju Samitowskiego, Barańskiego czy Zakrzewskiego – osobistego reportera Jaruzelskiego, oddelegowanego do telewizji wprost z bezpieki. Innych przesunięto do tylnego szeregu, żeby nie drażnili ludzi skompromitowanymi gębami, ale ich fachowość została doceniona i wykorzystana.
I w sumie, fakt – to byli fachowcy. Fachowcy od robienia wody z mózgu, od odwracania kota ogonem i od skłaniania społeczeństwa, niczym psa Pawłowa, do zaplanowanych reakcji – czyli fachowcy od tego właśnie, czego michnikowszczyzna potrzebowała, żeby zapanować nad społeczeństwem, wyleczyć je z patriotycznoreligijnych emocji, wiodących nieuchronnie ku piekłu nacjonalizmu, i narzucić w zamian sznyt europejsko-postępowy.