Выбрать главу

Można, czytając stare roczniki „Gazety Wyborczej” odnieść wrażenie, że na „czarnych” wylano całą frustrację i złość, która tak naprawdę powinna się wylać na komunistów. W końcu, skoro ci ostatni znaleźli się pod ochroną, a frustracja aż w ludziach kipiała, komuś musiało się oberwać. Kościół był celem doskonałym, bo potencjalnie stanowił zaplecze dla prawicy, dla „czarnosecinnego potencjału”; a możliwego sojusznika naszych wrogów zawsze dobrze jest osłabiać, nawet jeśli wcale jeszcze nie zawarł z nim sojuszu. Na dodatek antyklerykalizm łączył znakomicie różne środowiska. I prymitywów, którzy nie mogli wybaczyć proboszczowi zagranicznej limuzyny, i inteligentów, których antykościelne uprzedzenia miały swe źródła w kampaniach międzywojnia i w „Kulturze”, i partyjniaków, którzy u zarania ustrojowej transformacji łasili się do księży jako do nowej siły przewodniej, niczym wspominany tu politruk z mojej jednostki wojskowej, a zostali przez Kościół wzgardzeni i kipieli z tego powodu wściekłością oraz chęcią zemsty, i wreszcie zachłystującej się Zachodem młodzieży, którą łatwo było podbechtać, że nie będą jej „czarni” mówić, z kim i kiedy może się „bzykać”.

Atak był o tyle łatwiejszy, że nagła obecność Kościoła i duchownych w życiu publicznym była jednym z najbardziej wyrazistych przejawów dokonującej się zmiany. W peerelu ksiądz nie mógł pojawić się nawet na zdjęciu w gazecie – zdejmowała je wtedy cenzura (w książce Artura Krajewskiego można znaleźć zakwestionowaną fotografię wypadku drogowego, która „spadła” z tego właśnie powodu). Cenzura nie dopuszczała też do realizacji filmów czy wejścia na afisz sztuk, w których ksiądz byłby jedną z aktywnych w akcji postaci; mógł wystąpić jedynie jako śmieszny, wsiowy proboszcz, element lokalnego kolorytu, ale broń Boże nie osoba z normalnego życia. Do legendy przeszła dyrektywa szefa gierkowskiej telewizji, wydana podczas pierwszej papieskiej pielgrzymki do Ojczyzny: „pokazywać tylko staruszki i zakonnice”. Kościół i religia zostały zamknięte w kruchcie. W angielszczyźnie, podając daty starożytnych wydarzeń, mówi się po prostu „BC” – „before Christ”, przed Chrystusem. I tak samo mówiło się i pisało u nas przed wojną. Komuniści narzucili zwrot „przed naszą erą” i ten językowy potworek do dziś ma się świetnie, podobnie jak pokrewne mu komunistyczne wynalazki w rodzaju nazywania Bożego Narodzenia „Gwiazdką”, a Wszystkich Świętych „Świętem Zmarłych”.

Skoro peerelu nie kontestowano, to peerel dla wielu ludzi pozostał normalnością. Obecność Kościoła w życiu publicznym – sama obecność – wydawała się więc tej normalności naruszeniem. „Kościół wtrąca się we wszystko”, skandowali zgodnie luminarze kultury i gwiazdki popu, co im zresztą zupełnie nie przeszkadzało od czasu do czasu występować z obowiązkowymi wyrazami uwielbienia dla Papieża – Polaka.

Po roku 1989 Kościołowi wydawało się oczywiste, że ma prawo wrócić do tej samej roli, jaką pełnił w II Rzeczpospolitej. Zapewne zabrakło w tym powrocie politycznej zręczności. Zdarzało się hierarchom, którzy przecież w gnijącym peerelu Jaruzela byli traktowani jak politycy głównej partii opozycyjnej, a w czasie ustrojowej przemiany odgrywali rolę pośrednika pomiędzy komunistami a Wałęsą i gwaranta uczciwego prowadzenia negocjacji, formułować oczekiwania, które w normalnym kraju po prostu nie uchodzą – w stylu: chcielibyśmy, aby ten i ten został mianowany na takie a takie stanowisko, albo żeby w ustawie znalazł się taki a taki zapis. Swoje na pewno zrobił fakt, że komuna, tak jak latami tępiła Kościół wszystkimi środkami, tak, zdychając, starała się go kokietować, słuchała pilnie i obdarowywała częstotliwościami radiowymi czy zagrabionymi niegdyś nieruchomościami. Nic zresztą w ten sposób nie uzyskała, na co w swojej książce „Ja jako były” bardzo żali się Urban, uważając to za dowód wielkiej nielojalności. (Co ciekawe, ten sam Urban w tej samej książce opisuje, jak to w latach osiemdziesiątych straszył zachodnich dziennikarzy i rodzimych opozycjonistów, że „jeśli nie oni”, komuniści, to wszystko tu wezmą za mordę księża – i zupełnie nie widzi między jednym a drugim sprzeczności.) Ta pokora komunistów w ich schyłkowym okresie na pewno miała swój udział w tym, że w wolnej Polsce niektórzy hierarchowie poczuli się uprawnieni do wpływania na bieg politycznych wydarzeń. Podobnie, jak oczywisty fakt istnienia znaczącej części elektoratu głosującej zgodnie ze wskazaniami proboszczów.

Niemniej oskarżenia, jakoby „katoliccy ajatollahowie” chcieli w Polsce wprowadzać „państwo wyznaniowe” były oczywistym nonsensem. Mimo to michnikowszczyzna nie powstrzymała się od ich stawiania. A że środowisko to zawsze skłonne było do histerii, więc szybko zaczęto je stawiać w formie maksymalnie zradykalizowanej. Wczoraj Moskwa, dziś Watykan. Wczoraj czerwony, dziś czarny. Ludzie nie mają pracy i głodują, a ci, zamiast nakarmić głodnych, marnują pieniądze na coraz to nowsze kościoły. Czarni wszystkim rządzą. Chcą zakazać kobietom ich podstawowego prawa – do aborcji. Zaraz zapłoną stosy. Z taktycznego punktu widzenia może i było to uzasadnione, bo przysporzyło „Gazecie Wyborczej” wyznawców wśród obsesyjnych antyklerykałów.

Ale tak w ogóle, to było po prostu głupie i obrzydliwe.

* * *

Pomieszała więc michnikowszczyzna i połączyła ludzi przeróżnych. Starych komunistów, zachwyconych „szlachetnością i odwagą” dyżurnego przebaczacza III Rzeczpospolitej, i dawnych sympatyków opozycji, widzących w nim wciąż bohatera podziemia. Tych, którzy w peerelu robili dla kariery mniejsze i większe świństwa, i pokochali Michnika za ogłoszenie w tej sprawie totalnej amnestii, z poczciwcami, którzy rozgrzeszenia nie potrzebowali, ale uwiódł ich blichtr salonu, gdzie i nobliści, i tylu profesorów, i sławni artyści. „Marcowych docentów”, dla których kpiny z przesadnego dekomunizowania były laniem miodu na serce, i ludzi młodych, skłonnych w Towarzystwie dostrzegać wzorce nowoczesności i europejskości. Bywalców Klubów Inteligencji Katolickiej, widzących w „Gazecie Wyborczej” kontynuację starań Jerzego Turowicza, i obsesyjnych antyklerykałów, uradowanych, że ta sama gazeta odczarowała i wpuściła do publicznej debaty język pojęciowy ukuty w Towarzystwie Krzewienia Kultury Świeckiej i innych peerelowskich jaczejkach do walki z religią i Kościołem.

To pomieszanie może nie udałoby się tak dobrze, gdyby Adam Michnik – raz jeszcze wróćmy do tego wątku – nie wskazał tym wszystkim ludziom wspólnego wroga. Fakt faktem, że przy swoich żydowskich korzeniach, obracając się przez całe życie w kręgu lewicowej inteligencji, w tradycji przedwojennych „Wiadomości Literackich”, które w znacznym stopniu – acz zapewne bezwiednie – przygotowały w dwudziestoleciu intelektualne podstawy do powojennej kolaboracji z sowietyzmem, nie miał z tym problemu. Wróg się narzucał, był oczywisty, dziedziczny.

Piotr Wierzbicki, wówczas jeszcze zajadły krytyk tego, co nazywał „Eleganckim Towarzystwem”, pisał w książce „Upiorki”: „W jednym z numerów korowskiego kwartalnika opozycyjnego»Zapis«ukazał się (były późne lata siedemdziesiąte) artykuł, który mógł przejść niezauważony, bo podpisany był nikomu nic niemówiącym nazwiskiem jakiejś pani. Ów tekst był wszakże być może najważniejszą publikacją antytotalitarnego środowiska opozycyjnego wywodzącego się z pezetpeerowskich i postpezetpeerowskich środowisk rewizjonistycznych. Miał on wyjątkową zaletę: szczerość. Wykładał kawę na ławę kierowaną do opozycjonistów przestrogę, żeby zdawali sobie sprawę z tego, co czynią, podkopując wszechwładzę PZPR: mogą mianowicie spowodować, że pewnego dnia nacjonalistyczne demony i upiory zamknięte dotychczas i zakneblowane przez komunistyczny reżim wyjdą na światło dzienne i ożyją. Artykuł owej pani ujmuje samą istotę myślenia tych ludzi, którzy tworzą najbardziej wpływową koterię polityczną współczesnej [książka Wierzbickiego ukazała się w roku 1995 – RAZ] Polski”.