Dotykam tu samej istoty tego, co nazywam michnikowszczyzną. Oto w krytycznym momencie, gdy wali się system oparty w znacznej części na załganiu pojęć – ogromna część polskiej inteligencji ochoczo przyjmuje za swój język nie mniej zakłamany, w analogiczny sposób nazywający czarne białym, a białe czarnym. Dlaczego to się mogło udać?
O tym jest cała ta książka. Na razie ograniczmy się do stwierdzenia faktu, że się udało.
Że tak samo, jak wspomniany major mógł w naszym SPR-ze gadać, co chciał, niezagrożony, by ktokolwiek zauważył na głos ten oczywisty fakt, iż pieprzy od rzeczy tak i Michnik już w kwietniu 1990 mógł sobie kpić w żywe oczy ze zdrowego rozsądku, bo wiedział doskonale, że ma publiczność, która każdą wypowiedzianą przez niego bzdurę łyknie z zachwytem i nie ośmieli się o nic pytać.
Stefan Kisielewski w ostatnich miesiącach życia pisze o przemianie Michnika: „Kochałem go niemal w okresie KOR-u, to było wspaniałe. Natomiast (…) dzisiejszy Michnik to totalitarysta! Demokratą jest ten, kto jest po mojej stronie. Kto ze mną się nie zgadza, jest faszystą i nie można mu podać ręki. A tylko Michnik wie, na czym polega demokracja i tolerancja. On jest tutaj sędzią, alfą i omegą”.
Jeszcze słówko o martyrologii, skoro w analizowanym wystąpieniu – i nie tylko w nim – stanowiła ona tak istotny argument. Podobnie, jak nigdy nie był Michnik i nie chciał być adwokatem PZPR, tak i zawsze zwalczał wszelkie kombatanctwo. Oczywiście tylko kombatanctwo cudze. Swojego własnego używał natomiast jako argumentu, gdy trzeba było (a trzeba było rzadko i coraz rzadziej) przypomnieć, jakie ma prawo wyrokować, co jest szlachetne, a co podłe. W ślad za szefem czynili to i jego podwładni. Fakt, iż Adam Michnik był wielokrotnie aresztowany i więziony, nie tylko w omawianym wyżej sejmowym wystąpieniu, ale przy każdej możliwej okazji, był, i nadal jest, wykorzystywany jako argument, że Adam Michnik ma rację. A jeśli już nie sposób zaprzeczyć, że nie ma racji, to że jego intencje zawsze były idealistyczne, nieskazitelnie prawe i wręcz nie wolno ich brudnymi łapskami analizować. Pytałem tu retorycznie, co takiego Michnik stworzył w dziedzinie idei, co tak wielkiego napisał, że uważany jest za wielkość. Zadaję czasem to pytanie, pozując na prostaczka, któremu trzeba tłumaczyć rzeczy najoczywistsze. Odpowiedź jest czasem formułowana bardziej, czasem mniej agresywnie, ale jej sens zawsze jest taki sam: jak śmiesz, pętaku jakiś, podskakiwać do człowieka, który siedział w komunistycznym więzieniu!
I zazwyczaj towarzyszy jej pouczenie, że siedział tam właśnie za mnie, za to, żebym mógł dziś w wolnym kraju swobodnie głosić swoje poglądy. Zostawmy to na razie na boku. O tym, co Adam Michnik robił w wolnej już Polsce, aby uniemożliwić mi i wielu znacznie ode mnie ważniejszym, a jeśli zupełnie uniemożliwić nie mógł, to przynajmniej skrajnie utrudnić, swobodne głoszenie poglądów sprzecznych z aprobowanymi przez niego, będę pisał dalej. Zatrzymajmy się nad samym argumentem: Michnik siedział w komunistycznym więzieniu.
Siedział. Wiem, podziwiam odwagę i determinację, i darzę go za to szacunkiem (liczę się z tym, że czytelnik uzna to zapewnienie za gołosłowne albo zgoła parsknie nad nim śmiechem; nic na to nie poradzę, naprawdę jestem w tym zdaniu, jak i w każdym w ogóle zdaniu tej książki szczery). Ale, proszę wybaczyć, że sięgnę po argument drastyczny:
Władysław Gomułka też siedział w komunistycznym więzieniu.
I to w więzieniu stalinowskim, znacznie cięższym niż zakłady karne, w których Michnikowi, co stanowiło jego osobisty, niezwykle rzadki przywilej w systemie penitencjarnym peerelu, pozwalano pisać książki, tudzież obelżywe listy do ludzi z samego świecznika peerelowskiej hierarchii.
Ba – późniejszy I sekretarz i kat Wybrzeża siedział z nim za prawicowość oraz polski nacjonalizm!
Sam fakt, że znało się Gomułkę i z nim współpracowało, stanowił wystarczający powód, by być aresztowanym, a nawet torturowanym dla wymuszenia zeznań na szykowany dla późniejszego genseka proces.
W każdej chwili mogli mu, jak to było w zwyczaju owych lat, przygiąć łeb nad kiblem i strzelić w potylicę, a potem zakopać w jednym z masowych grobów, których lokalizacji w większości do dziś nie znamy.
Czy to znaczy, że był polskim patriotą? Że naprawdę zależało mu na Polsce, że jako polityk kierował się jej interesem? Że naprawdę miał coś wspólnego z prawicą i nacjonalizmem?
Oczywiście, że nie. To znaczy tylko tyle, że był człowiekiem odważnym i ideowym. Wierzącym w swe ideały i gotowym raczej cierpieć, niż od nich odstąpić. Dodajmy, że jeszcze odpornym na pokusy materialne; mając władzę nad krajem, żył niemal w ascezie, i nigdy by na pewno nie przyjął żadnych akcji, choćby mu je nie wiem jak usilnie proponowano.
To piękne cnoty, i na pewno wiele znaczą, rzucone na jedną z szal tej wagi, na której porównują w zaświatach ludzkie zasługi i winy. Niekoniecznie jednak muszą przeważyć. Może być tak, że to, co rzucono na drugą szalę, okaże się znacznie cięższe.
W wypadku Gomułki, chyba się o to nie pokłócimy, było tak ponad wszelką wątpliwość.
Natomiast właśnie fakt, że Gomułka był w więzieniu, dał mu w momencie objęcia władzy niewiarygodną popularność. Tłum na warszawskim Placu Defilad, oklaskujący szaleńczo każde jego słowo, to nie fotomontaż. Tak było naprawdę, niestety. Na wieść o tym, że Polską rządzić ma gensek, który odsiedział swoje w komunistycznym mamrze za „nacjonalistyczno-prawicowe odchylenie”, że do socjalizmu chce doprowadzić nas jakąś „polską drogą”, znękani ludzie po prostu oszaleli ze szczęścia. Nawet prymas Wyszyński, świeżo wypuszczony z internowania, wezwał, by zagłosować na gomułkowską listę PZPR bez skreśleń. I Polacy zagłosowali. Bierutowskie referendum było bez wątpienia sfałszowane, wybory, w których kandydatów opozycyjnego PSL pakowała do więzień i mordowała UB także, ale na wybory gomułkowskie zdaniem historyków rzeczywiście poszła większość uprawnionych i rzeczywiście zagłosowała bez skreśleń. Niektórzy posuwali się do stwierdzenia, że to wystarczająca legitymizacja władzy komuny nad Polską.
Nie nadużywajcie, proszę, argumentu więziennej przeszłości Michnika. Może z niego wynikać więcej, niżby jego obrońcy chcieli.
O Gomułce, skoro został tu przywołany, jego były współpracownik wspominał: „miał naturę rewolucjonisty i uważał, że jak się ma rację – a on miał ją zawsze i opinii odmiennych do siebie nie dopuszczał – trzeba ją udowadniać tak długo, aż zwycięży”. A następca na partyjnym stołku dodawał: „miał taką konstrukcję psychiczną, że wykluczała ona (…) przyznanie się do błędu”.
O Adamie Michniku Krzysztof Leski, dziennikarz raczej z nim zaprzyjaźniony, napisał: „cierpi na taką chorobę, że nie potrafi przyjąć do wiadomości, że ktoś inny może mieć rację”. To tylko jedna z wielu podobnych opinii, wyrażanych także przez ludzi z Michnikiem sympatyzujących.
Czy można się spodziewać, że człowiek, któremu nie zabrakło charakteru, by za swoją absolutną i jedyną rację iść do więzienia, ustąpi przed jakimkolwiek słabszym argumentem? I czy można się dziwić, jeśli wierząc w swą słuszność tak głęboko, uzna, iż dla Sprawy warto poświęcić pewne moralne skrupuły? Zwłaszcza, jeśli zapatrzy się w wielki cel?
„Myślałem, że mamy wielką, historyczną szansę zbudowania czegoś zupełnie nowego, co nie będzie prostą kalką zachodnich demokracji. Czegoś, co przyjmie dorobek Zachodu, ale pójdzie oczko dalej. To była idea Samorządnej Rzeczpospolitej” – wyjaśniał później Michnik swą postawę u zarania polskiej wolności.
IDEOLOG CZASÓW NEP-U
Michnik wyciągnął do postkomunistów rękę w chwili dla nich trudnej. W pierwszych naprawdę wolnych wyborach – samorządowych, w maju 1990 – kandydaci startujący pod szyldem Socjaldemokracji Rzeczpospolitej Polskiej uzyskali w skali kraju 0,6 procenta mandatów. Najpierw przyszła zupełnie nieoczekiwana klęska w kontraktowych wyborach. Wedle przewidywań największych pesymistów w obozie władzy miały one dać Komitetowi Obywatelskiemu połowę Senatu i niewiele więcej niż połowę z tych 35 procent, które teoretycznie mógł on zdobyć w Sejmie (do anegdoty przeszedł uważany przez Jaruzelskiego za wybitnego fachowca sekretarz KC Zygmunt Czarzasty – zbieżność nazwisk z późniejszym sekretarzem Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji nieprzypadkowa – który w maju 1989 zwierzał się towarzyszom z obaw, że „Solidarność” może wypaść w wyborach za słabo, co całą operację dzielenia się z nią odpowiedzialnością za reformy gospodarcze postawi pod znakiem zapytania). Potem zaczął się nieoczekiwanie szybki upadek komunizmu w sąsiednich krajach i postępujący w tym samym czasie rozkład PZPR, a na końcu wspomniana katastrofa w wyborach samorządowych; nawet najlepiej zorientowani w ukrytych aktywach obozu władzy mogli być w szoku. A cóż mówić o niższych rangą komunistach, którzy nie wiedzieli, ile i na jakich kontach udało się ich szefom ulokować i jakie wychodzić gwarancje nietykalności dla aparatu? Ci byli więcej niż zaniepokojeni. We wspomnieniach ludzi „Solidarności” z tego okresu powtarzają się cytowane z rozbawieniem przypadki pielgrzymowania lokalnych kacyków do miejscowych Komitetów Obywatelskich… po wytyczne. Niekiedy wręcz przychodzili oni z pytaniami, kogo na jakie stanowisko życzą sobie przywódcy Komitetu, żeby mianować. Sługusi byłej „siły przewodniej” niedwuznacznie zgłaszali gotowość służenia nowej „sile przewodniej”. Inni z tej samej przyczyny szukali okazji do podlizania się hierarchom Kościoła – partia, która wkrótce potem nienawiść do „czarnych” i histerię „państwa wyznaniowego” podniesie do rangi substytutu zbankrutowanej ideologii, zagłosowała na przykład posłusznie za ustawową poprawką nakazującą wychowywanie młodzieży w duchu wartości chrześcijańskich. Opowiadano mi o politruku z jednostki, w której miałem przykrość w 1988 roku odsługiwać „zaszczytny obowiązek obrony ludowej ojczyzny”, znanym z tego, że w piątki osobiście oblatywał jadalnię, dopilnować, aby na stolikach nie stały, jak w inne dni, spodeczki z dżemem. Kiedy na fali zmian pojawił się w tej jednostce kapelan, nasz politruk czekał na niego przy bramie i przedstawił się z niskim ukłonem: „porucznik Pipsztycki, chrzczony” (oczywiście, nazywał się inaczej – kij mu w oko, takich jak on były tysiące i nie o tego jednego chodzi).