Выбрать главу

Nie pisała o tym prasa i nie mówiono w szerszych gremiach. Nawet mieszkając w Ameryce i zawodowo zajmując się sowietologią, można było – przy pewnej dozie ideologicznego zaczadzenia – te sygnały prześlepić. Zbigniew Brzeziński (uhonorowany w 2005 tytułem Człowieka Roku „Gazety Wyborczej” – sam się dziwił, dlaczego akurat w tym roku) jeszcze w wydanej w 1987 roku książce „Plan gry” nauczał, jak powinny sobie Stany Zjednoczone układać stosunki ze Związkiem Sowieckim na najbliższych 25 lat. Stwierdzał, ni mniej, ni więcej, tylko że „kontekst geopolityczny w najbliższym czasie nie może zostać rozbity ani wyeliminowany” i wzywał w związku z tym do „szerokiego odprężenia i trwałego pojednania” z ZSSR, na bazie „daleko idącego kompromisu”. Na szczęście dla świata i Polski, prezydentem USA nie był już w tym czasie Jimmy Carter, który być może właśnie słuchaniu rad późniejszego Człowieka Roku „Gazety Wyborczej” 2005 zawdzięcza to, że przeszedł do historii jako najbardziej nieudolny prezydent w dziejach swego kraju, tylko Ronald Reagan, który w dogmat o nienaruszalności geopolitycznego kontekstu nie wierzył, a może go w ogóle nie znał.

Albert Einstein, spytany kiedyś, jak się dokonuje wielkich odkryć, wyjaśnił: wszyscy wiedzą, że czegoś nie można zrobić, aż przyjdzie jakiś nieuk, który nie wie, i on to właśnie robi. Takim właśnie nieukiem, do dziś za swą rzekomą głupotę wykpiwanym przez amerykańskie elity intelektualne, wychowane w kulcie „nienaruszalności kontekstu geopolitycznego”, był Reagan. Ale znowu brnę w dygresję. Chciałem tylko zaznaczyć, że choć można było te sygnały prześlepić, nawet będąc okrzyczanym uniwersyteckim znawcą tematyki międzynarodowej, to jednak były osoby, które na pewno je wychwyciły – analitycy wywiadów i departamentów polityki zagranicznej. Możemy być pewni, że wychwycono je w otoczeniu Reagana, skoro podjęto tam decyzję o znaczącym wsparciu praktycznie już zdławionej polskiej opozycji – formalnie nieistniejąca „Solidarność” została przyjęta do międzynarodowych organizacji, a do jej przetrzebionych podziemnych struktur zaczęły szeroką strugą napływać pieniądze i sprzęt drukarski, głównie za pośrednictwem amerykańskiej centrali związkowej AFL-CIO. A czy tutejsze wywiady i kontrwywiady, te cywilne i te wojskowe, mogły nie zauważać, co się dzieje? Pytam, oczywiście, retorycznie.

Można też uznać, że zasadniczą sprawą w transformacji ustrojowej nie było geopolityczne przesunięcie ze strefy sowieckiej do zachodniej, ale wewnętrzna przemiana gospodarcza – to, przyznam, punkt widzenia miły memu sercu. Jeśli przyjmie się taką optykę, to również przyznać trzeba, że pakiet ustaw, przyjętych przez kontraktowy Sejm i znany pod potoczną nazwą „planu Balcerowicza”, nie był początkiem procesu transformacji, tylko jego logicznym uwieńczeniem.

A gdzie był początek? W lutym 1989 peerelowski Sejm przyjął ustawę „o niektórych warunkach konsolidacji gospodarki narodowej”. Była ona podstawą prawną do masowego przejmowania przez tzw. spółki nomenklaturowe majątku przedsiębiorstw państwowych. Mniej więcej w tym samym czasie czerwoni rozwiązali wydział przestępstw gospodarczych Komendy Głównej Milicji Obywatelskiej. Sygnał był jasny: kradnijcie, towarzysze, ile wlezie, nic się nie opierdzielajcie, bo socjalizm i tak już zdycha.

Ale zasadnicza zmiana ustroju gospodarczego, w praktyce oznaczająca pożegnanie się z komunistycznymi pryncypiami ustrojowymi, przyszła wcześniej. Była nią ustawa „o wolności i równości gospodarczej” z grudnia 1988, potocznie zwana „ustawą Rakowskiego”. Stanowiła ona, że każdy obywatel ma prawo prowadzić działalność gospodarczą z prawem do zatrudniania nieograniczonej liczby osób, a jedynym wymogiem formalnym jest wpisanie tej działalności do ewidencji (urząd, bodaj po raz pierwszy i ostatni w naszym kraju, sprowadzony został do roli służebnej: nie miał prawa takiego wpisu odmówić). Tak duża dawka wolności gospodarczej czyniła z nas na chwilę jeden z bardziej liberalnych krajów świata, co zresztą okazało się nie do przyjęcia dla socjałów ze wszystkich stron sceny politycznej – w następnym dziesięcioleciu krok po kroku narzucano kolejne ograniczenia, i dziś o takiej swobodzie działania, jak tuż przed Okrągłym Stołem, polski przedsiębiorca może tylko marzyć. Ustawa ta miała też pewien haczyk – wprowadzając nowe możliwości dla nowo zakładanych firm prywatnych, a nie ruszając starych rygorów dotyczących „jednostek gospodarki uspołecznionej” sprytnie upośledził Rakowski te drugie względem tych pierwszych. W ten sposób zmusił przedsiębiorstwa państwowe do korzystania z pośrednictwa spółek nomenklaturowych. A więc jego ustawa o wolności gospodarczej, wprowadzając tę wolność, przygotowywała grunt pod zmiany, do których prowadzić miała wspomniana już ustawa o konsolidacji gospodarki narodowej, którą przyjęto dwa miesiące później. Wiedząc o tym wszystkim, trudno poważać uporczywie głoszony przez michnikowszczyznę dogmat, jakoby komuniści nie postępowali według żadnego planu, a dopuszczenie myśli, że było inaczej, stanowi hołdowanie „spiskowej teorii dziejów”.

Postępowali według planu. Choć ten plan nie zawsze im się udawało zrealizować. Ryszard Bugaj – którego doprawdy trudno uznać za prawicowego oszołoma – mówił mi, iż jako poseł RP miał okazję na własne oczy widzieć przygotowany przez rząd Rakowskiego, najprawdopodobniej gdzieś w początkach roku 1988, projekt ustawy prywatyzacyjnej. Był to projekt niemal bliźniaczo podobny do ustawy, którą nieco później przyjęto w Rosji, i która tam spowodowała całkowite i błyskawiczne przejęcie majątku państwowego przez aparat partii i KGB. Sztuczka prosta i z pozoru arcyliberalna: na mocy ustawy prywatyzowane państwowe przedsiębiorstwa może z licytacji kupić każdy, od ręki. Pod warunkiem, że ma pieniądze albo otrzymał na ten zakup kredyt z banku.

Kto w „realnym socjalizmie” mógł mieć wielkie pieniądze, to nawet nie warto pytać. A co do kredytów – państwowy, socjalistyczny bank, naprawdę nie przypominał banku amerykańskiego, gdzie rzeczywiście pieniądze uzyskać może każdy, kto przedstawi jakiś ciekawy biznesplan. Komu socjalistyczny, peerelowski bank, w roku, powiedzmy, 1988, dałby kredyt na kupienie tego czy innego dochodowego przedsiębiorstwa? Panu Kaziowi z ulicy Śliskiej czy towarzyszowi Mrugale, z którym prezes banku, towarzysz Szpalerski, przez wiele lat siedział biurko w biurko w komitecie?

Historia potoczyła się inaczej, sytuacja polityczna rozwinęła się niezgodnie z oczekiwaniami i wspomniany wyżej prywatyzacyjny projekt musiał Rakowski wyrzucić do kosza. A gdyby poszło nieco inaczej, i prywatyzacja Polski przebiegłaby podobnie jak za wschodnią granicą? Czy Michnik, przez całe życie człowiek lewicy, broniłby wtedy warstwy nowych towarzyszy-kapitalistów z równą pasją, z jaką bronił majątku ich partii? Czy użyłby argumentu, że nie wolno naruszać zasad wolnego rynku, że własność prywatna jest święta? Czy po odcedzeniu wszystkich retorycznych ozdobników wynikłoby z jego publicystyki, że naród, który wczoraj on sam wzywał do strajków, teraz ma się zamknąć i wziąć do posłusznej służby na folwarkach wczorajszych dyrektorów, a dzisiejszych właścicieli – bo to jest właśnie wolny rynek, a wolny rynek to dziejowa konieczność?

Założyłbym się, że tak, o wszystkie pieniądze – gdyby tylko istniał sposób rozstrzygnięcia takiego zakładu.

Nie znam żadnej historycznej pracy, która dokumentowałaby ruchy, jakie odbywały się w latach osiemdziesiątych w peerelowskiej bankowości. Ale nawet ze swej wyrywkowej i powierzchownej wiedzy dziennikarza wnosić mogę, że były to ruchy nader charakterystyczne. W kolejnych bankach regionalnych wymieniano zarządy, do których wprost z gmachów partyjnych i państwowych przenosili się komunistyczni wojewodowie, lokalni sekretarze, szefowie SB i MO. Zmiany nie ominęły oczywiście centrali – na przykład, żeby nawiązać do spraw opisanych w poprzednim rozdziale, dewizy z kont PZPR mogły zostać przerzucone w marcu 1990 na konto nowo powstałej SdRP, z naruszeniem obowiązujących wówczas przepisów, tylko dzięki życzliwości warszawskiego dyrektora oddziału PKO. Który nie mógł nie być życzliwy, skoro jeszcze niedługo wcześniej był szefem Wydziału Zagranicznego KC PZPR.

Ten masowy ruch towarzyszy i kadry oficerskiej do bankowości nie mógł być przecież dziełem przypadku. O ile wiem, nie znajduje też śladu w żadnej z zachowanych uchwał władz partyjnych. Ale miał miejsce niewątpliwie; nie jest to jedyny powód, by uważać, że w latach osiemdziesiątych oficjalne struktury PZPR mają już coraz mniej rzeczywistej władzy, że wymyka im się ona z rąk na rzecz jakichś gremiów nieformalnych, tworzonych głównie przez wojsko i służby specjalne. Myślę, że jakiś historyk dokona jeszcze żmudnej pracy prześledzenia nominacji w peerelowskiej bankowości w latach osiemdziesiątych, a przy okazji może i sprawdzenia, z której partyjnej koterii rekrutowali się nowi „bankowcy”.

Początek tego procesu, kiedy już zostanie oznaczony, również będzie istotną kandydaturą do miana początku III RP.

Ale jest jeszcze jedna – czerwiec roku 1986, kiedy to PRL została członkiem Międzynarodowego Funduszu Walutowego, a zaraz potem Europejskiego Banku Odbudowy i Rozwoju. Podejmując tę decyzję, Jaruzelski już wtedy przesądził – choć niekoniecznie zdawał sobie z tego sprawę -że konieczne stanie się uporządkowanie finansów państwa, którym kierował, i urealnienie pieniądza. Nieuchronne stało się zerwanie z dziwacznym systemem przeliczników „cennych dewiz” i „rubli transferowych”, z wziętymi z sufitu cenami surowców i energii, z całą tą fikcją, bez której księżycowa gospodarka peerelu istnieć nie mogła.

A to nieuchronne zerwanie musiało być operacją bolesną: nie dało się jej przeprowadzić bez wielkich podwyżek cen, drastycznego spadku płacy realnej i przepadku oszczędności. Numeru z wymianą pieniędzy, jaki w analogicznej sytuacji „nawisu inflacyjnego” wykonał w 1950 Bierut, kradnąc polskim rodzinom resztki ocalonego z wojennej pożogi dorobku, za Jaruzela powtórzyć się już nie dało – bo na drzewach, zamiast liści, rzeczywiście zawiśliby komuniści. Jedyną możliwością było przerzucenie odpowiedzialności za mający nieuchronnie nastąpić szok na kogoś innego – jakiś „pakt na rzecz reform” czy „wielka koalicja”, dzięki której w oczach poddanych odpowiedzialność za ich poziom życia obciążyłaby nie tylko komunistów, ale także opozycję. Przypominam: kilka miesięcy potem miała miejsce pierwsza, nieudana próba takiej operacji, czyli utworzenie przy Jaruzelskim „Społecznej Rady Konsultacyjnej”.