Z kolei i Ruskie, i ekipa Jaruzela mieli wciąż przed oczami Polaków z Armii Krajowej, z Wolności i Niezawisłości i Narodowych Sił Zbrojnych, spodziewali się barykad i wieszania zdrajców – gdy tymczasem mieli do czynienia z toczonym peerelowską degeneracją polactwem, do tamtych Polaków z heroicznych czasów podobnych mniej więcej w tym samym stopniu, co dzisiejszy grecki handlarz starzyzną do Leonidasa. Polactwem, które zamiast czołgami, wystarczyło postraszyć zimnymi kaloryferami.
Różnica jest taka, że opozycja nie miała okazji zweryfikować swych błędnych wyobrażeń – a komuniści tak.
W odpowiedzi na ogłoszenie stanu wojennego nie zastrajkowało, jak obawiał się tego Jaruzel i jego sztab, tysiąc zakładów, ani pięćset, ani nawet sto (o barykadach w ogóle nie rozmawiajmy). Zastrajkowało ich – różne słyszałem obliczenia, jedni mówią dwadzieścia, inni czterdzieści, W każdym razie mniej niż pięćdziesiąt. W większości do zgaszenia strajku wystarczyło, żeby przyszedł prokurator albo komisarz wojskowy i postraszył dekretem o stanie wojennym – ani naród nie czuł w sobie jakiejś przemożnej chęci do walki, ani przywódcy go do tego specjalnie nie zachęcali, bojąc się, żeby nie wywołać kolejnego beznadziejnego powstania i masakry. Jest ciekawym pytaniem dla historyków – skoro wymiar sprawiedliwości wolnej Polski się od udzielenia na nie odpowiedzi w sposób żałosny uchylił – dlaczego właściwie doszło w tej sytuacji do masakry w kopalni „Wujek”. Z punktu widzenia stanu wojennego nie była ona na nic potrzebna, w chwili rozpoczęcia szturmu na kopalnię było już oczywiste, że operacja powiodła się ponad wszelkie spodziewanie; można było zostawić „Wujka”, otoczonego milicyjnym kordonem, w świętym spokoju i za kilka dni osamotniony protest wypaliłby się sam, jak to się stało w „Piaście” i „Ziemowicie”. Dlaczego Kiszczak zezwolił na szturm i na użycie broni? Stracił głowę? Czy też z jakiegoś powodu generalicja potrzebowała małej demonstracji, że potrafi być wobec kontrrewolucji bezwzględna?
W każdym razie ruch, który jeszcze kilka tygodni wcześniej dumnie twierdził, że ma dziesięć milionów członków (słabo wierzę w tę liczbę; chyba to jeden jeszcze narodowy mit, czekający obrazoburcy, który będzie śmiał podnieść nań świętokradczą rękę i zweryfikować w dokumentach), w chwili próby okazał się ich mieć, ja wiem – może kilkuset, może kilka tysięcy.
Nie piszę tego po to, żeby czynić rodakom gorzkie wyrzuty albo się z nich naigrawać. Wymagamy od siebie, skoro napomknąłem już o naszych narodowych mitach, Bóg jeden wie czego. Nasze wyobrażenie o własnej historii przypomina pornosa. Wiecie Państwo, co mam na myśli – dobiera się wyjątkowo jurnego byczka, pakuje zastrzykami, filmuje go przez kilka dni, z kilku kamer i montuje wszystko tak, żeby widzowi wydawało się, że facet miał nieustającą erekcję przez godzinę i sześć wytrysków jeden po drugim. A potem ogląda to jakiś naiwny człowiek i wpada w kompleksy.
Nasze wyobrażenie o polskiej historii zmontowane jest z samych bohaterskich momentów; Kościuszko istnieje w nim tylko do Maciejowic, a Poniatowski dopiero od Raszyna. Wszystko to podretuszowane, podfałszowane, żeby stworzyć wrażenie, że od zarania dziejów każdy Polak był bohaterem, wiecznie szczytującym w heroizmie, i wszyscy nic, tylko z pogardą śmierci rzucali się na przeważające siły wroga albo wysadzali wraz z nim w powietrze (jak nieszczęsny Ordon, który się wcale nie wysadził). Trudno nam przyjąć do wiadomości, że przeciętny Polak jest – przeciętny właśnie.
Propaganda, jaką bombardowano Polaków od września 1980 do grudnia 1981 dała taki skutek, jaki dała, bo innego dać nie mogła, i mając absolutny monopol w środkach masowego przekazu („musowego przykazu”, jak mawia Jan Pietrzak) można by mniej więcej tak samo urobić każde społeczeństwo. Mass media to potęga, przed którą obronić mogą tylko inne mass media. Gdyby jakiekolwiek społeczeństwo umiało się na wpływ medialnych przekazów uodpornić, na świecie nie wydawano by tylu miliardów na reklamę. Ekipa Jaruzela zdobyła w roku 1981 bezcenne doświadczenie – przekonała się, że jest w stanie posterować ludźmi tak, jak jej to wygodne, i że opozycja na co dzień nie ma wcale takiego poparcia, jak w chwilach zrywu, wolnościowego karnawału w typie Sierpnia, który może być intensywny, ale z natury rzeczy trwa krótko, a po nim następuje długa faza apatii, kiedy można z Polakami zrobić jeśli nie wszystko, to w każdym razie bardzo wiele.
To niejedyny powód, dla którego początek ustrojowej transformacji przesuwam aż do roku 1981. Przez cały ten rok trwał proces bardzo brzemienny w skutki – stopniowej zmiany warty w rządzącej partii.
W czasach gierkowskich prawie nie było już w partii przedstawicieli pierwszego pokolenia polskich komunistów, tych z KPP i komunistycznej partyzantki. Dominowali komuniści powojenni o bardzo w większości podobnych życiorysach – przeważnie wyszło toto z jakichś zapadłych wsi, z folwarcznych czworaków i bardzo biednych rodzin, a niekiedy wręcz z marginesu społecznego, i wszystko zawdzięczało Nowej Wierze. Partia dała im możliwość wyjścia na ludzi, a oni odwdzięczali się ślepą wiernością idei, która miała uszczęśliwić ludzkość. Niektórzy byli na tyle głupi, że ta wiara została im na zawsze, niektórzy poniewczasie coś zaczęli rozumieć, ale w pewnym wieku trudno o taką odwagę, żeby zerwać z całym swoim życiorysem.
Byli też, oczywiście, w PZPR aparatczycy obdarzeni nadprzeciętną inteligencją i zupełnie cyniczni, jak osławiony partyjny macher od kultury, Janusz Wilhelmi (pewnie wysoko by zaszedł, gdyby przypadkiem nie spadł samolot, którym leciał). Proszę nie sądzić, żebym przykładał nadmierną wagę do fizjonomiki, ale kto zada sobie trud, żeby przejrzeć gierkowskie gazety, a w nich galerie fotek nowych-starych członków politbiura, KC czy rządu, zamieszczane po każdej roszadzie, sam zobaczy, że przytłaczającą większość stanowią na nich gęby roztytych od nadmiaru dobrobytu wieśniaków – grube, mięsiste rysy, potrójny podbródek, małe oczka, kartoflowaty nos i rozwichrzona pożyczka a la Chruszczow. Zdjęcia tych samych gremiów z końca lat osiemdziesiątych wyglądają już zupełnie inaczej. Tam twarze wsiowych przygłupów, tu – regularnych gangsterów.
Jednym ze skutków wielkiej obawy co do szans stanu wojennego, jaką żywił Jaruzelski, był pomysł, żeby oprócz opozycjonistów, dla równowagi, „internować” – czyli aresztować bez sądu i wyroku na czas nieokreślony – także partyjniaków z ekipy Gierka z nim samym na czele. Byli to już wtedy ludzie kompletnie wyautowani, nawet człowiek tak bezczelny w swych łgarstwach jak Urban nie próbował nigdy twierdzić, że Babiuch z Jaroszewiczem mogli stworzyć jakąś niebezpieczną dla WRONy konspirację. Internowanie ich, podobnie jak odebranie emerytur, było wyłącznie zagraniem pod publiczkę, rzuceniem ich na pożarcie (ciekawe, że różna partyjna skleroza, która teraz wystawia Gierkowi pomniki, jakoś uporczywie o tej zasłudze Jaruzela nie chce pamiętać). Chodziło o zbudowanie propagandowej symetrii: gierkowscy partyjniacy, wskutek swych błędów i wypaczeń, zrujnowali państwo nie mniej niż „Solidarność”, a teraz przychodzi wojsko, ludowe, żeby ocalić Naród. W planach było wytoczenie Gierkowi i jego pomagierom pokazowego procesu, na zlecenie Jaruzelskiego sporządzono nawet raport o ich rozmaitych nadużyciach – z dzisiejszej perspektywy rozczulająco wręcz śmiesznych, ale w ogólnej bidzie peerelu załatwienie sobie na lewo parudziesięciu metrów boazerii albo miedzianej blachy na dach stanowiło przekręt porównywalny z najgłośniejszymi prywatyzacjami III RP. Do procesu w końcu nie doszło, bo czerwony zorientował się, że, po pierwsze, społeczeństwo ma to gdzieś, a po drugie, wyciąganie afer towarzyszy, nic to, że z poprzedniej ekipy, ale jednak przecież towarzyszy, skompromitowałoby dodatkowo i tak już skompromitowaną PZPR. Skompromitowaną – bo jednak w okresie karnawału „Solidarności” wykipiała wiedza o cwaniactwie i draństwie partyjnych kacyków, zdemaskowane zostały kłamstwa, znegliżowany moralny poziom ludzi plotących o społecznej sprawiedliwości. To, co wcześniej wiedzieli nieliczni sympatycy opozycji, dotarło do nawet najciężej myślącego robola.
Jaruzelski zapuszkował, pousuwał z partii albo posłał w odstawkę resztkę komunistów, którzy jeszcze wierzyli w komunizm – sam został bodaj ostatnim. Cezurą wydaje się rok 1985, kiedy to ze ścisłego kierownictwa wylecieli uznawany za lidera partyjnego betonu Stefan Olszowski (jak przystało na ideowego marksistę, po latach odnalazł się na emigracji w USA) oraz stary ubek i komunistyczny zbrodniarz generał MSW Mirosław Milewski, który, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, karierę zaczynał w szeregach NKWD, rozstrzeliwując akowców i przypadkowych mieszkańców podbijanych przez krasną armię terenów.
Jednocześnie stan wojenny sprowokował do rzucenia legitymacji większość naiwnych, rozmaitych partyjnych „liberałów”, których w maszynerię aparatu wkręciło złudzenie, że wchodząc w struktury i oddając rytualny pokłon bożkowi marksizmuleninizmu będą w stanie „coś zrobić” dla ludzi, kraju, narodowej gospodarki, kultury et cetera. Czołgi na ulicach przekonały ich, że niczego się zrobić nie da, że system jest niereformowalny.