Выбрать главу

W systemie totalnej reglamentacji i całkowitej wszechwładzy urzędników nie mogło jednak być mowy o równości podmiotów gospodarczych. Jeśli się chciało w owych czasach prowadzić działalność gospodarczą, taką drobną, ot, wziąć w ajencję… No tak, jak mogłem zapomnieć o tym – na początku lat osiemdziesiątych WRONa puściła się na taką śmiałą reformę, że pozwalała prowadzić różne drobne interesy jako ajencje, to znaczy, formalnie wciąż jeszcze, zgodnie z marksistowskim dogmatem, wszystko pozostawało państwowe, ale w ajencji, więc już jakby prawie prywatnie. No więc jeśli chciało się robić interesy, wziąć w ajencję sklepik albo knajpkę, to były dwie metody: albo się bezustannie użerać z kontrolami, kolędować po urzędach i prosić się o taki czy inny papier, albo, jak się zwięźle mówiło, „mieć swojego ubeka”.

Czy mi się zdaje, czy ktoś z Państwa westchnął właśnie, że coś mu to przypomina, a ktoś inny, młodszy, mruknął – „to już wtedy”?

Tak, oczywiście, podobieństwo nie jest przypadkowe. W pewnym sensie wciąż mamy ten ustrój gospodarczy, który budowały kolejne decyzje komunistów w latach osiemdziesiątych, począwszy od wspomnianych ajencji i zalegalizowania „prywatnego importu”, wcześniej uważanego za przemyt: niby-kapitalizm, w którym niektórzy mają z zasady uprzywilejowana pozycję. Niektórzy nazywają to „kapitalizmem politycznym”, inni „kapitalizmem kompradorskim”. To nie są najlepsze nazwy. Bo jeśli w jakiejś gospodarce nie ma równości szans, to nie można jej nazwać wolnorynkową ani kapitalistyczną. Słowa „kapitalizm” czy „wolny rynek” są tu nie na miejscu.

* * *

Głupactwo cytowanych na początku tego rozdziału wypowiedzi o rzekomych praktycznych pożytkach z uwłaszczania nomenklatury polega na tym, że wygłaszano je w roku 1989. Siedem lat wcześniej te same opinie byłyby zupełnie słuszne. Zresztą, taki właśnie sens miał napisany jeszcze wcześniej „List do porucznika Borewicza” samego Mirosława Dzielskiego. Cholera wie, może właśnie ten tekst, dostarczony przez bezpiekę na partyjno-rządowe biurko wśród innych skonfiskowanych wydawnictw drugoobiegowych, dostarczył komuś natchnienia?

W odniesieniu do sytuacji początku lat osiemdziesiątych niczego temu rozumowaniu nie można było zarzucić: pozwólmy komunistom kraść i kombinować, a rozwali to partię i komunizm od środka, stworzy z części aparatu nową klasę (właściwie, jeśli pamiętać, że to właśnie aparat partyjny nazwał znany dysydent nową klasą, powinienem napisać: jeszcze nowszą klasę), która ze swej natury będzie zainteresowana demontażem komunizmu.

Ale w roku 1989 Polska miała już ten proces za sobą! On się już dokonał i już przyniósł wszystkie korzyści, jakich się po nim można było spodziewać. Bogacenie się aparatu już rozsadziło socjalizm od wewnątrz, odebrało aparatowi PZPR resztki wiary w ideologię i doprowadziło do upadku poprzedniego systemu – w Magdalence, przy Okrągłym Stole i w kontraktowych wyborach.

W dalszych zmianach nowa (jeszcze nowsza) klasa nie miała już żadnego interesu. Przeciwnie, osiągnęła wszystko, i teraz mogła tylko tracić swoje przywileje. Od tego momentu będzie ona dążyć do wyhamowania procesu zmian, a nawet jego cofnięcia. Do zatrzymania Polski w ustroju hybrydalnym, ułomnym – nie kombinujmy specjalnie z nazwą, po prostu w postkomunizmie.

Ostatnią rzeczą, jaką należało w tym momencie historycznym robić, było gwarantowanie nowszej klasie utrzymania przywilejów i opieranie się na niej. Przeciwnie. Dobro Polski wymagało właśnie tego, aby teraz nowszą klasę stanowczo pozbawić wpływu na bieg wydarzeń, żeby nie mogła hamować rozpoczętego procesu transformacji i przeszkadzać w doprowadzeniu go do finału: zastąpienia socjalizmu gospodarką wolnorynkową.

Ale Familia przyjęła strategię dokładnie odwrotną. Uznając postkomunistów za sojuszników i broniąc ich materialnego uprzywilejowania, sprawiła, że proces transformacji ustrojowej został w Polsce, zgodnie z interesem uwłaszczonej nomenklatury, zatrzymany na kilkanaście lat, a nawet cofnięty w stosunku do tego, na co pozwalała ustawa Rakowskiego z grudnia 1988. Nie podejrzewam Michnika ani innych przywódców Familii, żeby zdawali sobie sprawę, co de facto oznacza i jakie niesie skutki ich polityczna strategia. Po prostu o tym nie myśleli. Ich pojęcie o gospodarce i procesach w niej zachodzących było nad wyraz mgliste; żyli wśród kawiarnianych fantomów. Jeden błąd pociągał za sobą drugi. Błędne rozeznanie sytuacji poskutkowało upatrywaniem zagrożeń zupełnie nie tam, gdzie one były, i wyznaczeniem celów zupełnie nieadekwatnych do sytuacji. Ale zanim o tym, jeszcze parę uściśleń terminologicznych i troszkę faktografii.

* * *

Powtarzam: stanowczo protestuję przeciwko nazywaniu panującego w Polsce ustroju gospodarczego kapitalizmem albo wolnym rynkiem.

Proszę, weźmy podstawowe dane – cytuję z opracowania Centrum imienia Adama Smitha, z roku 2005.

Przez ręce administracji państwowej przechodzi, podlegając różnym formom redystrybucji, 55 proc. Produktu Krajowego Brutto. Stopa opodatkowania wynosi, (zależnie od sposobu obliczenia, 35 proc. (brutto) albo 80 proc. (netto). Oprócz podatków istnieje 8 rodzajów przymusowych składek, ściąganych od pracowników i pracodawców. Państwo jest właścicielem ponad 50 proc. środków produkcji oraz 3 milionów hektarów ziemi uprawnej. Działalność gospodarcza reglamentowana jest przez 216 rodzajów koncesji i licencji (tak! – u zarania III RP koncesjonowanych było tylko 7 rodzajów działalności gospodarczej, takich jak handel bronią czy wydobycie bogactw mineralnych). W kilkunastu zawodach obowiązują kodeksy limitujące dostęp do nich. Ponad 40 instytucji kontrolnych może w każdej chwili wkroczyć do firmy, aby przeprowadzać nieograniczone w czasie kontrole. Państwo ustala minimalną płacę, maksymalne odsetki i minimalne ceny skupu w rolnictwie oraz chroni ustawowo liczne monopole i oligopole (na czele z kluczową dla rozwoju technologicznego telekomunikacją – dzięki czemu Polak jest w Europie na trzecim miejscu od końca pod względem dostępu do Internetu). Rejestracja firmy trwa średnio 60 dni, a średni czas dochodzenia sprawiedliwości w procesie sądowym – 1000 dni.

Wystarczy?

To nie jest żaden kapitalizm. Ale, prawda, że nie jest to też „realny socjalizm”, ten budowany w peerelu. Nie ma Centralnej Komisji Planowania, ręcznego sterowania gospodarką i tak dalej. Więc co to jest?

Na początku lat dwudziestych wydawało się, że mimo wygranej przez bolszewików wojny domowej ich władztwo zaraz się rozleci. Rosja nigdy nie miała sprawnej gospodarki, ale wzniecona przez bolszewików zawierucha doprowadziła ją do kompletnej ruiny, a sposoby reanimacji podsuwane przez marksizm, zamiast poskutkować, okazały się potęgować problemy. Wtedy towarzysz Lenin rzucił hasło: Nowa Polityka Ekonomiczna. W skrócie (według rosyjskiej składni) NEP.

Nazwa, jak zawsze w komunizmie, była dokładnie odwrotna od prawdy: „nowa” polityka oznaczała powrót do tego, co stare – dopuszczenia prywatnej własności i konkurencji. Ale w takim tylko zakresie, żeby nie zagroziło to władzy bolszewików. Pod kontrolą. Dokładnie według zasady, którą sformułowano za rządów Mazowieckiego: tylko tyle kapitalizmu, ile konieczne, za to tyle socjalizmu, ile tylko możliwe.

Wolny rynek to wieczna niepewność. Pucybut może zostać milionerem, ale i milioner może zbankrutować i pójść na dziady. W socjalizmie tego problemu nie było, dawał pewność, że kto jest w nomenklaturze, będzie mu się żyło dobrze, a kto jest zwykłym robolem albo inteligencikiem, niech będzie szczęśliwy, jeśli ciężką pracą dorobi się małego fiata i M-3. I niech będzie pewny, że nie wyskoczy wyżej, choćby go Pan obdarzył wszelkimi możliwymi talentami i choćby się usrał z wysiłku.

Ale socjalizm bankrutował. Utrzymać się go nie dało. Powstał problem, jak przeskoczyć do kapitalizmu, a nie stracić uprzywilejowanej pozycji.

Odpowiedź była prosta: wziąć z kapitalizmu tylko to, co konieczne. Konieczna była reforma finansów zresztą, jak wspomniałem, w momencie przystąpienia peerelu do Międzynarodowego Funduszu Walutowego stało się to oczywiste. Konieczne było urealnienie pieniądza, wprowadzenie jego wymienialności, opanowanie inflacji, która w ostatnich latach peerelu osiągnęła szalone tempo. Oraz wprowadzenie wolnego rynku w handlu, usługach, w drobnej wytwórczości, żeby ludność mogła się jakoś zaopatrzyć w to, co niezbędne do życia, i żeby rolka szarego, wstrętnie szorstkiego papieru toaletowego przestała być luksusem, a brak sznurka do snopowiązałek nierozwiązywalnym problemem każdych żniw.

Ale nie chodziło o to, żeby tu zapanował prawdziwy kapitalizm, tylko o to, żeby ci, którzy byli warstwą wyższą jako mandaryni reżimu, pozostali warstwą wyższą jako kapitaliści. Dlatego – z punktu widzenia interesów nowszej klasy – musiały szybko wrócić ograniczenia, wszelkiego rodzaju koncesje i zezwolenia, dlatego pozostać musiała i rozrosnąć się jeszcze bardziej biurokracja, dlatego ogromna część dochodu narodowego musiała pozostać w dyspozycji państwa.

Ścieżka przemiany korzystnej dla nomenklatury wyglądała następująco: najpierw, po okresie wstępnych przygotowań nagła, całkowita liberalizacja, podczas której my, wykorzystując przewagi, jakie daje nam udział we władzy, bogacimy się pierwsi. Oczywiście, nie da się uniknąć, że przy tej okazji wzbogacą się także jacyś ludzie zupełnie przypadkowi, po prostu pojawią się normalni, uczciwi biznesmeni. Ale kiedy już „pierwotna akumulacja” się dokona, kiedy nomenklatura już się uwłaszczy – wtedy w jej interesie będzie odwrót od liberalizacji i powrót do ścisłej kontroli państwa nad gospodarką. To pozwoli zamknąć klub bogaczy, a tych, którzy się do niego wślizgnęli, oswoić i zmusić do wejścia w układ albo z tego klubu usunąć. Oczywiście pod hasłem odchodzenia od „dzikiego kapitalizmu” na rzecz państwa „opiekuńczego”.