Выбрать главу

Dokładnie tak potoczyła się transformacja gospodarcza w III RP.

Weźmy sobie, tak jako typowe przykłady, dwóch biznesmenów, o których z różnych przyczyn było ostatnio bardzo głośno. Pierwszy nazywa się Roman Kluska. Zbudował swą firmę uczciwie, od zera, rozpoczynając w Polsce produkcję komputerów. Aż pewnego dnia Urząd Skarbowy wyliczył mu, zupełnie bezpodstawnie, absurdalnie wysoki, rujnujący podatek. Jednocześnie z wezwaniem do jego zapłaty pojawili się u Kluski „życzliwi” z propozycją: daj łapówę, wejdź w układ, będziesz miał spokój i będziesz mógł zarabiać dalej. Kluska się nie ugiął. Został aresztowany, przeszedł długą, znaną z mediów gehennę, jego firmę doprowadzono do upadku. Po latach sąd którejś tam instancji przyznał, że oskarżenia, na podstawie których go uwięziono, były wyssane z palca, podobnie jak roszczenia Urzędu Skarbowego. Uznał też, że Klusce nie należy się odszkodowanie, i że urzędników, którzy go zgnoili, nie ma podstawy prawnej ukarać, a tych, którzy jako pośrednicy przyszli po łapówkę, nie ma jak złapać.

Drugi to Jan Kulczyk. Przyjaciel Aleksandra Kwaśniewskiego i innych komunistycznych prominentów, pierwszy milion dostał od ojca, który za peerelu robił legalnie interesy w Niemczech, a takich interesów nie dało się wtedy robić bez błogosławieństwa władzy, czyli, konkretnie, komunistycznego wywiadu. Kulczyk szybko stał się najbogatszym człowiekiem w Polsce, jako właściciel całego mnóstwa firm, które wszystkie robiły kokosowe interesy z państwem, reprezentowanym przez ludzi prywatnie będących jego przyjaciółmi. Jeden z bardzo wielu przykładów – prywatyzacja Telekomunikacji Polskiej SA. Pomińmy już dyskusję nad tym, czy była ona potrzebna, i krzyczący z ekonomicznego punktu widzenia nonsens, że sprzedano nie tyle firmę, co monopol na świadczenie w Polsce usług telekomunikacyjnych, na dodatek, co czyni kpiną stosowanie w tym konkretnym wypadku określenia „prywatyzacja”, firmie państwowej; tyle że francuskiej. Pomińmy to. Ale jaki miała sens polityczna decyzja, że jednocześnie ze sprzedażą mniejszościowego pakietu udziałów Francuzom, co najmniej 15 proc. musi objąć na warunkach preferencyjnych „partner krajowy”? Taki, że owym partnerem krajowym, decyzją stosownych władz, stał się właśnie Kulczyk. Objął udziały po cenie znacznie niższej niż France Telekom. A skądinąd wiadomo, że nie wyłożył na ten zakup ani grosza, bo wziął kredyt. Ponieważ ustawa mówiła, że musi być partner krajowy, ale nic nie wspominała, że ten partner krajowy nie może swych udziałów sprzedać, więc niedługo potem Kulczyk swe 15 procent odsprzedał tym, którzy mieli je kupić od razu. Tyle, że różnica między preferencyjnym kursem, po jakim dostał akcje on, a ceną, jaką mieli zapłacić Francuzi, poszła do jego kieszeni, zamiast do skarbu państwa. A, nawiasem mówiąc – kredyt Kulczyka też spłacili Francuzi. Nie musiał więc wykładać na całą operację ani grosza, wyjąwszy oczywiście ewentualne koszta pozyskiwania życzliwości decydentów.

Czysty zysk, bez kiwnięcia palcem – tylko dzięki decyzjom ministrów i ich podwładnych. Takim biznesmenem mógłbym być i ja, i każdy z Państwa, gdyby akurat na nas, a nie na Kulczyka, spłynęła łaska rządzących. W III RP były dziesiątki takich, których spotkał los Kluski, a może setki, jeśli policzyć tych, którzy postawieni na jego miejscu uznali, że „na układy nie ma rady” i zapłacili haracz. Takich Kulczyków też były dziesiątki. Nadal są.

I to niby jest, kurwa, wolny rynek?! Kapitalizm?! Nie. To jest właśnie NEP.

W roku 1989, jak wspomniałem, zlikwidowano wydział przestępstw gospodarczych MO. Państwo przez długi czas nie miało żadnej wyspecjalizowanej służby, która by mogła łapać wielkich i mniejszych aferzystów – na wszelki wypadek, bo zawsze mógłby się znaleźć wśród gliniarzy jakiś uczciwy idiota, nierozumiejący dziejowych konieczności. Jednocześnie, jak też wspomniałem, prawo umożliwiło powstawanie „spółek nomenklaturowych”. Na czym to polegało? Bardzo prosto: dyrektor firmy zawiązywał spółkę ze swym zastępcą i, powiedzmy, sekretarzem POP, po czym, jako dyrektor, ze sobą, jako prezesem spółki, podpisywał umowę na sprzedaż, po państwowej cenie, całej produkcji firmy. Od tej chwili towar leżący w fabrycznych składach był już własnością spółki, i to na jej konto szły pieniądze ze sprzedaży go na rynku, ale już po cenie rynkowej, a więc kilkakrotnie wyższej. I już spółka miała za co, w następnym ruchu, wykupić prywatyzowaną firmę; zwłaszcza że kierownictwo tej ostatniej, jako udziałowcy spółki, nie było zainteresowane w wycenie firmy zgodnie z jej rzeczywistą wartością.

Zresztą, w razie potrzeby – od czego kredyty? Przecież w bankach siedzieli towarzysze, i rozdawali innym towarzyszom pieniądze bez najmniejszego problemu. I bez żadnego zabezpieczenia. Spółka trzech towarzyszy, którzy zrzucali się po pięć tysięcy złotych (ówczesne ustawowe minimum) występowała o dziesięć milionów kredytu – i prezes dawał. Nie spłacała go, ale wkrótce występowała do tego samego banku po dwadzieścia milionów – i też je dostawała. Bank przez to upadł? Kto by się tym przejmował, państwo brało zobowiązania na siebie. Rządzący kręcili głowami, ubolewając, że w ferworze transformacji udzielono tylu „złych kredytów”, ale żeby ratować zagrożone banki, spłacali kredyty zamiast tych, co je wzięli, z funduszy publicznych. Co się mieli szczypać, spłacali przecież nie ze swoich pieniędzy, tylko z naszych. Ratowanie samego tylko Banku Gospodarki Żywnościowej pochłonęło w 1993 roku ówczesnych 16 bilionów złotych.

Jeszcze fajniejszym przykładem było coś, co nazywało się „Gecobank”. Obracał on głównie pieniędzmi Fundacji na rzecz Nauki Polskiej. Fundację tę powołano, aby wspierała badania naukowe, i w tym celu przejęła ona 100 mln dolarów po zlikwidowanym peerelowskim Centralnym Funduszu Rozwoju Nauki i Techniki. Jednak zarząd fundacji (spróbujmy zgadnąć, z jakich środowisk politycznych się ów zarząd wywodził; dodam dla ułatwienia, że nie opozycyjnych) za priorytet uznał działalność bankową, która polegała na rozdawaniu „kredytów”. Były to takie kredyty, że w roku 1992 wszystkie one (wszystkie – sto procent!) zostały uznane przez kontrolę NBP za „kredyty nieprawidłowe”. Z owych kredytów udało się potem odzyskać 3 procent. To i tak nieźle, bo w roku następnym na wieczne nieoddanie rozdane zostało 99,7 procenta udzielonych przez Gecobank „kredytów”. I jeżeli ktoś sądzi, że otrzymali te prezenty ludzie zajmujący się badaniami naukowymi, to się grubo myli.

Co by zrobiono w cywilizowanym kraju z człowiekiem, który tak zarządzał bankiem? i który, będąc jego prezesem, jednocześnie zasiadał w radzie wspomnianej fundacji, która powierzone jej pieniądze Skarbu Państwa utopiła w prywatnym banku, który z kolei po prostu je rozdał?

Co by z nim zrobiono w cywilizowanym kraju, to wszyscy wiedzą. Ale może nie wszyscy wiedzą, jaki los spotkał go w III Rzeczpospolitej, państwie, z którego, zdaniem michnikowszczyzny, powinniśmy być bardzo dumni i bronić go przed nawiedzonymi dekomunizatorami. Otóż w chwili, gdy piszę te słowa, były prezes Gecobanku jest prezesem PKO BP i uchodzi za znakomitego bankowca oraz menedżera.

Nawet nie chce mi się unieśmiertelniać jego nazwiska, bo raz, że nikomu nic nie powie, a dwa, że takich misiów było i jest zatrzęsienie.

Stary komunista Brecht twierdził, że okradzenie banku jest niczym wobec założenia banku. W odniesieniu do zwalczanego przez Brechta piórem kapitalizmu to oczywista bzdura. Ale w odniesieniu do polskiego NEP-u – jak najbardziej prawda.

Komuniści pozwolili zakładać banki prywatne ustawą ze stycznia 1989. Oczywiście trzeba na to było mieć zgodę, której byle komu nie dawano. Z myślą o tych towarzyszach, którym się nie chciało, utworzono jednocześnie z majątku Narodowego Banku Polskiego dziewięć regionalnych banków depozytowo-kredytowych, co bardzo ułatwiło pompowanie państwowych pieniędzy do prywatnych kieszeni.

Niektórym towarzyszom się chciało. Trzy dni po kontraktowych wyborach założony zostaje Bank Inicjatyw Gospodarczych. Wśród udziałowców – Aleksander Kwaśniewski, Leszek Miller, Jerzy Szmajdziński. Także towarzysze mniej znani, ale akurat piastujący szefostwa państwowych kolosów – Państwowego Zakładu Ubezpieczeń i Poczty Polskiej; także kilku mniejszych państwowych firm. Fundusz założycielski banku jest śmiechu warty, ale zaraz po powstaniu samo tylko PZU (w tym samym roku wykaże ono bilion złotych strat) lokuje w BIG-u na dzień dobry 65 miliardów złotych, na dziesięć lat, na warunkach arcyniekorzystnych, bo nie dość, że odsetki są niskie, to o spłatę lokaty PZU zobowiązuje się nie występować przed jej upływem. Transza po transzy, kierownictwo PZU, zanim wreszcie zostanie przez niemrawą nową władzę zmienione, zdąży wpompować w BIG łącznie pół biliona. Fundusz Obsługi Zadłużenia Zagranicznego – muszą przecież Państwo znać ten skrót, FOZZ – dokłada do tego swoją lokatę, 160 miliardów. Ile wpłaciła Polska Poczta Telegraf i Telefon? Nie wiemy. Ile było takich BIG-ów, też do końca nie wiemy. To wszystko, co dziś znamy dzięki wścibstwu niezależnych dziennikarzy, to drobne ułamki tego, co było. Wiemy, bo tego się nie dało ukryć, że po pewnym czasie BIG przejął, za zgodą ówczesnych władz, państwowy Bank Gdański, skądinąd znacznie od niego większy, i ponoć, jak twierdzono podczas prac sejmowej komisji ds. prywatyzacji PZU, za pieniądze pożyczone od tegoż Banku Gdańskiego.

Za rządów Akcji Wyborczej Solidarność jej macherzy od finansów, usiłujący zbudować analogiczne do czerwonych finansowe zaplecze dla swej partii, Wieczerzak i Jamroży, znowu posługując się pieniędzmi Polaków ubezpieczonych (w znacznej części przymusowo) w PZU, do spółki ze sprowadzonym w tym celu do Polski holenderskim konsorcjum finansowym oraz bankiem niemieckim, będą próbowali przejąć nad BIG-iem kontrolę i odwołać jego nomenklaturowego prezesa Bogusława Kotta. Przebywający w tym czasie w Davos prezydent Kwaśniewski natychmiast pośle do Polski z interwencją swego ekonomicznego doradcę, późniejszego premiera, Marka Belkę.