Выбрать главу

Można zrozumieć, dlaczego wkrótce po napisaniu tej polemiki Mazowiecki zmienił zdanie. Nie dlatego, żeby nagle odkrył, że w jego obozie istnieje gotowy plan reform – raczej dlatego, że dał się przekonać, iż na jego przygotowywanie po prostu nie ma już czasu. Kraj się sypie i reformę trzeba zacząć od zaraz. I może ją zacząć tylko rząd „niekomunistyczny”. Według ludzi, którzy formowaniu tego rządu towarzyszyli, skompletowanie gabinetu było proste – poza jednym stanowiskiem. Nikt nie chciał być ministrem finansów. Doradzać, proszę bardzo, ale do brania się za bary z katastrofą finansową, do jakiej doprowadzili komuniści, z kilkusetprocentową inflacją, chętnych nie było. Szukano dość rozpaczliwie jakiegoś pomysłu, a jeszcze bardziej rozpaczliwie desperata gotowego go zrealizować. Jak zabawna anegdota brzmi fakt, że Jeffrey Sachs, później okrzyczany przez narodowo-katolicką prawicę wrogiem Polski i agentem imperializmu, trafił na posiedzenie OKP dzięki zaproszeniu nie żadnych liberałów, tylko właśnie posłów z frakcji, jak by to się w języku obecnej propagandy politycznej nazywało, „prospołecznej” – którzy liczyli, że propozycje amerykańskiego profesora stanowić będą alternatywę dla „dzikiego kapitalizmu”.

Oczywiście, nie ma sytuacji, w której nie byłoby alternatywy. Polska transformacja mogła w szczegółach wyglądać różnie. Ale cokolwiek chciałoby się zrobić, trzeba było zacząć od jednego: żeby gospodarka mogła funkcjonować, musiał istnieć prawdziwy pieniądz. Żeby zaistniał prawdziwy pieniądz, trzeba było zdławić inflację. Żeby zdławić inflację, trzeba było ściągnąć z rynku fikcyjne pieniądze. Trzeba było zlikwidować fikcję, w której żyło kilka pokoleń. Fikcją były wkłady na książeczkach oszczędnościowych, fikcją były banknoty pochowane w bieliźniarkach. Fikcją były też, w pewnym sensie, oszczędności przechowywane w dolarach. Bo wysoki i nigdy niespadający kurs dolara, do którego przyzwyczaił Polaków peerel też był przecież cząstką komunistycznej nienormalności.

A powrót do normalności musiał oznaczać, że miliony Polaków nagle zauważą, iż oszczędności ich całego życia praktycznie przestały istnieć. Książeczki PKO, książeczki mieszkaniowe, na które ojcowie rodzin latami wpłacali znaczącą część swojej pensji, ciułane na czarną godzinę dolary, kupowane po horrendalnym kursie na czarnym rynku i chowane w bieliźniarkach lub biblioteczkach – wszystko to już po kilku tygodniach od rozpoczęcia reformy okazało się żałośnie mało warte.

Leszek Balcerowicz, który tej operacji dokonał, do dziś pozostaje w oczach wielkiej części Polaków tym, który ich okradł. Tym, przez którego poupadały zakłady pracy, zapewniające im wcześniej socjalne bezpieczeństwo, przedszkole i wczasy, tym, z winy którego, mówiąc najogólniej, życie zaczęło być trudne. Ugruntowują ich w tym przekonaniu głosy rozmaitych obrońców ludu, niestety nie tylko spośród polityków, którzy zachowują się tak, jakby peerel był krajem dostatnim i mającym świetlane perspektywy, zniszczonym nie wiedzieć czemu, jakimś złowrogim kaprysem Balcerowicza.

Oczywiście, owi „obrońcy ludu” nie chcą – albo nie potrafią – przyjąć do wiadomości oczywistego faktu, że Polaków nie okradła „Solidarność”, tylko komuniści.

Że wszystko, co nastąpiło po roku 1989, było tylko gwałtownym ujawnieniem skutków wieloletnich działań Jaruzelskiego, Gierka, a nawet jeszcze Gomułki, działań, których efekty przez wiele lat maskowano, trwoniąc na zachowanie pozorów biliony pożyczone na Zachodzie i potrącane co miesiąc milionom Polaków z wynagrodzeń na poczet obiecywanych emerytur.

Cokolwiek mówić o Michniku, poparł on przecież reformy Balcerowicza bardzo zdecydowanie i rozpiął nad nimi parasol ochronny. Więc przynajmniej za to powinien być w tej książce pochwalony – powie może ten i ów spośród Państwa. Za to, że potrafił zmienić zdanie, zerwać z całą intelektualną tradycją swojej formacji, która – jak wspominał sam Adam Michnik – „budowała swą antytotalitarną tożsamość na wizji państwa, w którym robotnicy przejmują fabryki i władają nimi poprzez demokratycznie wybrane rady robotnicze (…) Był to swego rodzaju projekt trzeciej drogi – przeciw komunistycznej dyktaturze, ale też przeciw kapitalistycznej gospodarce rynkowej, ufundowanej na wyzysku”.

Jeszcze tuż przed powstaniem rządu Mazowieckiego, we wrześniu 1989, mówi Michnik w wywiadzie dla sowieckiej „Prawdy”: „niekiedy słyszy się opinie, że powinien to być [nowy ustrój Polski – RAZ] system kapitalistyczny. Dla mnie jest to absurdalne. Obecnie w niektórych kołach w Polsce powstał kult słowa»prywatyzacja«. Co to znaczy? Co prywatyzować? Koleje, samoloty? Przecież to bajki, absurd!”. Niedługo później jednak zmieni zdanie, i to do tego stopnia, że po paru latach w obronie systemu kapitalistycznego i prywatyzacji stoczy polemikę ze swym mistrzem, Jackiem Kuroniem, tłumacząc mu, iż „idea władzy rad robotniczych i centralnego planowania to fałszywe odpowiedzi” i chcąc reformować kraj, trzeba się było takich złudzeń wyrzec.

Nie tylko Michnik – cała formacja lewicowo-liberalnej, inteligenckiej opozycji, zmieniła zdanie z dnia na dzień. Fakt, że kwestie gospodarcze nigdy nie były dla niej ważne. Na łamach podziemnych pism nie dyskutowano takich problemów, prawie się nad nimi nie zastanawiano – potoczny w tych środowiskach pogląd miał raczej charakter pewnego sentymentu do haseł „społecznej sprawiedliwości” i nie był ugruntowany, co pozwoliło łatwo go odrzucić. Z punktu widzenia analizy makroekonomicznej to odrzucenie było na pewno dla Polski dobre – dziś nie ma co do tego wątpliwości, dowodem porównanie Polski z Bułgarią i Rumunią, które „szokowej” reformy zaniechały, oraz Czechami i Węgrami, które ją rozmyły. Nie zmienia to faktu że ten makroekonomiczny program zmian został przeforsowany wolą polityczną bynajmniej nie strony opozycyjnej, ale właśnie od dawna szykujących się do takiej operacji komunistów.

Poparcie dla Balcerowicza ze strony michnikowszczyzny miało charakter typowo neoficki, a więc niezrozumienie sprawy łączyło się w nim z zajadłością. Po prostu, jakby kto przełożył wajchę – do wczoraj samorządy robotnicze i prawa pracownicze, a od dziś wolny rynek, który nagle stał się dziejową koniecznością tak samo, jak pół wieku wcześniej był nią socjalizm. W ferworze politycznej walki to, co jeszcze tak niedawno było „bajkami, absurdem”, stało się częścią nowej, europejskiej i modernizacyjnej świadomości, przeciwstawianej „zaściankowi” i umysłowej ciasnocie politycznych przeciwników z „wojny na górze”, a potem walki o dekomunizację. Takie powiązanie michnikowszczyzny z Balcerowiczem jej ówcześni wrogowie przyjęli zresztą z radością – z ich punktu widzenia, Balcerowicz nadawał się na wroga lepiej niż ktokolwiek inny. Michnik irytował tylko prawicowo-niepodległościową elitę, prostemu wyborcy jego prawdziwe czy domniemane winy były raczej obojętne. Natomiast dotkniętymi skutkami reformy gospodarczej czuły się miliony. Wałęsa, jak wiadomo, gdy tylko zdobył prezydenturę, wyślizgał swych dotychczasowych centroprawicowych stronników i stopniowo zaczął ich wypychać poza scenę polityczną. W tym momencie zwrócenie przez przeciwników „układu Okrągłego Stołu” głównego ataku personalnie właśnie przeciwko Balcerowiczowi stało się dla nich już nie tylko wygodne, ale wręcz konieczne – chcąc przetrwać, musieli centroprawicowcy znaleźć coś, co porwie „masy”, których zainteresowanie walką z komunizmem było dokładnie takie, jak to pokazały KPN-owskie demonstracje czy okupacje partyjnych gmachów w roku 1989. Tym czymś mógł być tylko ekonomiczny populizm. Ponieważ jednocześnie centroprawica była rozdrobniona i na śmierć pokłócona, natychmiast zaczęła się w tym populizmie licytować – kto przywali ostrzej i kto więcej obieca. A o medialnym wizerunku centroprawicy decydowała w znacznym stopniu michnikowszczyzna, która dla propagandowej skuteczności nie nagłaśniała płynących stamtąd opinii wyważonych, tylko właśnie skrajne, im bardziej prymitywne i kompromitujące, tym lepiej. Krytykowanie wolnego rynku, prywatyzacji i wszystkich reform w czambuł, odwoływanie się do prymitywnych, peerelowskich wyobrażeń o prawach „klasy robotniczej” stało się więc dla centroprawicowych przywódców najpewniejszym sposobem na zaistnienie w mediach.

W ten sposób, pośrednio, Michnik przyczynił się do faktu, że ekonomista honorowany na świecie jako symbol polskiego sukcesu gospodarczego w kraju stał się w ostatnim piętnastoleciu ulubionym celem do plucia. Neofickie poparcie, jakiego mu michnikowszczyzna udzieliła, i pryncypialny sposób, w jaki odniosła się do wszelkich jego krytyk, na jednym poziomie ustawiając te, które płynęły od szanowanych profesorów ekonomii, z tymi, które wygłaszali ludzie pokroju Zygmunta Wrzodaka, niezmiernie upodobniło w tej kwestii michnikowszczyznę do gierkowskiej „propagandy sukcesu”. „Gazeta Wyborcza” (a za nią inne media) najpierw gołosłownie zapewniała, że reforma będzie bezbolesna, potem, że wszelkie bóle potrwają krótko i niedługo wszyscy odczujemy jej błogosławione skutki, a potem już tylko uparcie wmawiała ludziom, że już jest im lepiej, i namolnie dowodziła tego makroekonomicznymi wskaźnikami. Przede wszystkim zaś każdego, kto śmiałby wątpić, zakrzykiwała, że jest głupcem, troglodytą i zwolennikiem drukowania pieniędzy bez pokrycia. Ludzi, którzy potracili oszczędności i z trudem mogli sobie znaleźć jakiś dochód, można było w ten sposób tylko doprowadzić do wściekłości.

Reforma Balcerowicza wcale nie potrzebowała ta niej propagandy. Potrzebowała objaśnienia. Ale jeśli się przyjęło nadrzędne, polityczne założenie, że komunistów trzeba wybielać, nie wolno im wypominać żadnych świństw, nie wolno osłabiać ich politycznej pozycji – uczciwie jej objaśnić nie było można. Bo przede wszystkim trzeba by Polakom powiedzieć, w jakim naprawdę stanie jest Polska gospodarka, trzeba by im uświadomić, że zostali okradzeni, że dorobek ich życia przepadł, poszedł na zbrojenia Układu Warszawskiego, na „czy się stoi, czy się leży”, na chore eksperymenty gospodarcze – i teraz można tylko zacisnąć zęby i ratować się przed totalnym, ostatecznym upadkiem.