A skoro komuniści stali się nagle cennymi sojusznikami przeciwko zagrożeniu nacjonalistyczną dyktaturą, to nie było można mówić, że są grabieżcami i sprawcami społecznych nieszczęść. Tę prawdę trzeba było przed Polakami ukryć. W imię wyższych racji. Więc zamiast objaśniać, wygodniej było wrzeszczeć na tych, którzy się takich objaśnień domagali, i pogrozić, że kto ma wątpliwości, ten nie jest godny uczestniczyć w debacie z poważnymi ludźmi. Czyniąc z Balcerowicza jednego z bożków w stawianym przez michnikowszczyznę panteonie, uczyniono go także kozłem ofiarnym obwinianym o skutki półwiecza komunistycznych porządków. W ten sposób michnikowszczyzna, wbrew wszystkim deklaracjom, doskonale przyczyniła się do rozkwitu populizmów.
Odpowiedzialność centroprawicy jest zresztą w tej sprawie nie mniejsza. Ona również, acz z innych względów, nie krytykowała za polską biedę komunistów, ale na wszelkie sposoby przypisywała ją reformom. „Balcerowicz zniszczył Polskę” stało się zawołaniem w tych kręgach ulubionym – w ten sposób antykomunizm doprowadził wielu swych wyznawców do cichej apoteozy peerelu i do wybielania PZPR w oczach prostego Polaka w stopniu nie mniejszym, niż czynił to swoimi bruderszaftami Michnik.
Cała ta sytuacja była spełnieniem marzeń komunistów – o niczym lepszym nie mogli oni śnić. Bolesne reformy, które bali się rozpoczynać, przeprowadzone zostały pod szyldem „Solidarności”, i to na „Solidarność” w ogóle, a na Balcerowicza w szczególności, spadło całe wynikłe z tego odium. Ta część ustrojowej operacji – wyjęcie kasztanów z ognia cudzymi rękami – udała się w stu dziesięciu procentach. Teraz pozostawało już tylko liczyć zagarniętą kasę, czekać na wybory i rychłe przejęcie władzy.
Reforma Balcerowicza była reformą minimum. Przeprowadzono generalną, podstawową zmianę, niezbędną, żeby kraj się nie zawalił. Ale nie poszły za nią demonopolizacja i prywatyzacja, nie poszło za nią powszechne uwłaszczenie ani wyrównanie szans w gospodarczej grze. Nie zbudowano prawdziwego wolnego rynku, który dałby Polakom poczucie, że kapitalizm to nie przywileje dla bogaczy, ale coś korzystnego dla wszystkich. Przeciwnie – wkrótce po uzdrowieniu finansów państwa reformy zostały wyhamowane, a potem wręcz odwrócone. Nowej władzy na nich nie zależało. Nie znała się, nie rozumiała, nie widziała potrzeby. A stara ekipa, jak to się już tu wyjaśniało, wręcz była zainteresowana, aby zmiany jak najszybciej zatrzymać, zanim pójdą za daleko.
Z dzisiejszej perspektywy widać wyraźnie, że w kluczowym momencie dokonały się tylko takie zmiany, jakie były w tym momencie na rękę „reformatorskiemu skrzydłu” wycofującego się reżimu. Bo też tylko komuniści wiedzieli wtedy, czego chcą. Nowa ekipa miotała się między ględzeniem o sprawiedliwości społecznej a wzdychaniem nad losem nieuniknionych ofiar koniecznych reform, nie bardzo zresztą rozumiejąc, na czym właściwie te reformy polegają. Do niczego więcej, niż „przyklepanie” postpeerelowskiego NEP-u, nie była zdolna.
Proszę zwrócić uwagę na cytowany już fragment wywiadu Michnika dla serbskiego tygodnika NIN: „system akcyjny zniszczy porządek stalinowski”. Adam Michnik tego czasu gryzie się w język, by nigdzie, ani razu, nie krytykować komunizmu. Jeśli pojawia się w jego publicystyce jakaś krytyka obalonego reżimu, jest to zawsze krytyka stalinizmu.
„W jaki sposób ruch demokratyczny może zwyciężyć stalinowską nomenklaturę bez rewolucji i przemocy? Tylko poprzez sojusz demokratycznej opozycji z reformatorskim skrzydłem władzy” – pyta i odpowiada sobie sam w przywoływanym już artykule „Wasz prezydent – nasz premier”. (W kontekście omawianych tu spraw warto, przy okazji, zwrócić uwagę, że, wbrew stereotypowi, pomysł, na którym artykuł ów został oparty, nie był autorstwa Michnika. Sojusz „reformatorskich” skrzydeł opozycji i PZPR wymyślił jeden z partyjnych strategów, profesor Reykowski, i wedle relacji świadków natchnął Michnika tą ideą podczas rozmowy kilka dni wcześniej.)
„Tak widzę zadanie wszystkich zwolenników ewolucyjnego przechodzenia od systemu stalinowskiego komunizmu do parlamentarnej demokracji” – konkluduje Michnik w innym, o miesiąc wcześniejszym programowym wystąpieniu.
Państwo oczywiście wiedzą, ale przypomnę, że Stalin umarł w marcu 1953, a głośny referat Chruszczowa, częściowo demaskujący jego zbrodnie, wygłoszony został trzy lata później. Za koniec stalinizmu w Polsce uważa się zwykle październik 1956 i następującą po nim „pieriedyszkę”. Po zwolnieniu z więzienia Gomułki i objęciu przez niego władzy nad PZPR komunizm przeszedł znaczące przeobrażenia. Nie przestał być ustrojem bandyckim, totalitarnym, ale nie był to już ustrój ten sam. Polska Gomułki, w której niedomęczonych akowców wypuszcza się z więzień i nawet pozwala w trybie indywidualnym dochodzić sądowych rehabilitacji, to nieco inny kraj niż Polska Bieruta. Polska Gierka, gdzie władze czują się już zmuszone ograniczyć prześladowania opozycji z uwagi na umowy międzynarodowe (które podpisały, by Zachód dał im kredyty), gdzie działacze opozycji publicznie podają w ulotkach swoje nazwiska i numery telefonów, i choć nękani aresztowaniami i grzywnami, napadani i bici, nadal żyją, ba, nawet nadal im te telefony działają – to kraj jeszcze inny. Rządy totalnie bezideowej mafii z lat osiemdziesiątych to też inna jakość. A Adam Michnik w roku 1989 konsekwentnie powtarza, że wrogiem jest „stalinizm”?
Co chce przez to powiedzieć? Jedyna logiczna odpowiedź: że wrogiem demokracji nie jest komunizm, tylko jego wypaczenia.
I to wcale nie wrogiem głównym. „Idea demokratyczna zderzać się teraz będzie z tęsknotą za autokracją – pisał Michnik w październiku 1989 – idea europejska z nacjonalistycznym zaściankiem, społeczeństwo otwarte ze społeczeństwem zamkniętym”. Któż reprezentuje tęsknotę za autokracją, zaścianek i społeczeństwo zamknięte? Przymiotnik „nacjonalistyczny” wskazuje jednoznacznie, że nie komuniści. Jeszcze bardziej wskazuje na to rzucony w dalszym ciągu tego samego tekstu postulat stworzenia – jako lekarstwa na całe zło – „specyficznej polskiej syntezy orientacji dawniej konkurencyjnych”.
Miesiąc później formułuje to Michnik bardziej dobitnie: „Dotychczas nadrzędny polski konflikt polegał na walce przeciwników systemu totalitarnego z jego obrońcami. Teraz totalitarny ład jest destruowany – spór będzie toczyć się o to, jakiego systemu pragniemy. Jakiej Polski pragniemy? (…) Demokratycznej, pluralistycznej i europejskiej? Czy też zaściankowej i wiecznie prowincjonalnej, ciasnej i kultywującej własne kompleksy? Myślę, że ten właśnie podział jest dziś najbardziej istotny… Tędy przebiega linia demarkacyjna, we wszystkich politycznych obozach ideowych, także w obozach obecnie rządzącej koalicji: w „Solidarności”, w PZPR, ZSL i SD”.
W tym, w wielu wcześniejszych i późniejszych tekstach, a przede wszystkim w redakcyjnej praktyce gazety, wówczas jeszcze ukazującej się ze znaczkiem „Solidarności”, wyznacza Michnik zupełnie nowy podział. Poprzedni, na komunistów i antykomunistów, w jego przekonaniu już nie odpowiada potrzebom chwili. Po stronie idei demokratycznej i europejskiej jest „sojusz demokratycznej opozycji z reformatorskim skrzydłem władzy”; a tak się składa, że „skrzydło reformatorskie” PZPR to jak raz akurat cała jej wierchuszka, plus szefostwo służb specjalnych. Po drugiej – pozostała, „niedemokratyczna” część opozycji oraz pozostała część dotychczasowej władzy.
Innymi słowy: dla Michnika i jego środowiska – od dawna podkreślającego, że są „demokratyczną” opozycją, w przeciwieństwie do opozycji niepodległościowej komuniści stali się teraz sojusznikami w walce ze stalinistami oraz antykomunistami. Ale ponieważ stalinistów od dawna już nigdzie, poza publicystyką Michnika, nie ma, a antykomuniści rzeczywiście istnieją, jest oczywiste, przeciwko komu wspólny front musi się skierować przede wszystkim.
Postawę Michnika w początkach NEP-u można rozumieć różnie. Można przyjąć najprostszą i narzucającą się hipotezę, że pozostał wierny swej młodzieńczej żarliwości komunisty, który – wzorem Kuronia i Modzelewskiego, autorów sławnego, ukaranego uwięzieniem obydwu, listu do partii – dokonał odkrycia, że partia z nazwy komunistyczna odeszła od ideałów Marksa i Lenina, i postanowił rzucić jej wyzwanie nie z pozycji wroga komunizmu, ale właśnie ortodoksa. Ten trop bardzo chętnie podejmują najbardziej nieprzejednani wrogowie naczelnego „Gazety Wyborczej”, ku żywiołowemu poparciu zdecydowanych zwolenników tego, co w Polsce nazywa się prawicą. Syn komunisty i komunistki, brat stalinowskiego zbrodniarza, sam przyznający się do pochodzenia z „żydokomuny” – nie trzeba więcej dowodów, że to po prostu taki sam komuch, jak Jaruzelski czy Urban. A jego opozycyjną działalność i kolejne odsiadki można wytłumaczyć silną zawsze u komunistów, jak zresztą i u każdej innej sekty, pasją do tropienia i tępienia ze szczególną zajadłością wewnętrznych herezji. Albo nawet uznać za zwykły propagandowy pic, który miał skołować Polaków, uwiarygodnić Michnika, i umożliwić mu odegranie wyznaczonej dla niego roli opozycjonisty. Inni wysuwają na plan pierwszy kwestie towarzyskie: lokator Alei Przyjaciół (nomen omen), ekskluzywnego warszawskiego zakątka, zarezerwowanego dla wysokich rangą członków aparatu i bezpieki, buntował się, ale i dla niego, i dla tych, którzy pozostali wierni aktualnej linii partii, był to spór w rodzinie. Gdy ten spór wygasł, okazało się, że mimo wszystkich dzielących ich zaszłości, Michnik bardziej poczuwa się do duchowej wspólnoty z sąsiadami i przyjaciółmi domu, ludźmi wywodzącymi się z tej samej formacji społecznej i towarzyskiej, pokroju Kwaśniewskiego czy Urbana niż z „Polakiem-katolikiem”.