Выбрать главу

Oczywiście, który z wzorców – denazyfikacji, czy pożegnania z Franco i Pinochetem – był dla Polski roku 1989 lepszy, można by dyskutować. „Zasługą” michnikowszczyzny jest właśnie to, że tej dyskusji nie było. Że zastąpiono ją moralizowaniem, kawiarnianymi kazaniami o sprawiedliwości jako takiej, zupełnie oderwanymi od tego, co się rzeczywiście w tym przełomowym momencie działo.

Ale zamierzam być okrutny. Skoro Michnik gładko przemknął się nad rzeczywistością, nad potrzebami odzyskiwanej niepodległości, stwierdzając, że go to nie dotyczy, bo on reprezentuje tu nie przyziemną politykę, ale moralność i etykę – to wypadnie go właśnie o moralność i etykę zapytać. Za chwilę.

W sporze, jak postępować z ludźmi obalonego reżimu, Michnik i jego akolici uznali, że należy stawiać na to kierownictwo partii i służb, z którym się pertraktowało. Głównym sensem ich działań było udzielenie „generałom” pomocy w utrzymaniu kontroli nad ich własnym obozem, nad owymi chwiejącymi się w wierności pułkownikami i majorami. Argument, jakim szermowali, miał charakter etyczny właśnie: trzeba dotrzymywać słowa. Nie rozstrzeliwuje się ludzi, z którymi się usiadło do rozmów, wyjaśniał Kuroń (jakby ktoś mówił o rozstrzeliwaniu). A Mazowiecki, pytany przez Giedroycia (według relacji tego ostatniego), czy rzeczywiście podpisał komunistom gwarancje bezkarności i zachowania wpływów, odpowiedział mu: nie trzeba podpisu, żeby dotrzymywać słowa.

Miałbym się za frajera, gdybym uwierzył, że naprawdę o to chodziło. Ludzie Wałęsy zasiadali do Okrągłego Stołu jak do rozmów o kapitulacji; nie musieli zaciągać wobec przywódców czerwonej mafii żadnych zobowiązań. A jeśli je, wbrew rozsądkowi, zaciągnęli, to były one niczym wobec zobowiązań, jakie mieli wobec tysięcy działaczy podziemia, drukarzy, kolporterów, wobec ludzi, którzy ryzykowali na manifestacjach i strajkach.

Zwłaszcza wobec tych, którzy za to zapłacili represjami, pobiciem, aresztowaniem, nierzadko śmiercią. Ryzykowali i płacili za swych przywódców, ale nie za to, żeby przy pierwszej okazji pousadzali oni dupy na wysokich stołkach i pobratali się z oprawcami tylko za to, żeby mogli zbudować wolną, lepszą Polskę!

Zobowiązania przywódców opozycji wobec komunistów, z którymi „usiadła do stołu”, nie były i nie mogły być ważniejsze od jej zobowiązań wobec narodu, który im zaufał. Choć wiedział o nich niewiele, tyle, ile mógł się dowiedzieć w państwie totalitarnym – że są przeciwnikami reżimu. To narodowi wystarczyło, by przypisał im wtedy cele, które się wydawały oczywiste, i wszystkie możliwe cnoty.

Te zobowiązania jakoś Familii nie leżały na sercu. Poczuwała się tylko do obowiązków wobec Jaruzelskiego, Kiszczaka, Millera i Kwaśniewskiego.

Wróćmy więc do pytania: co powodowało Michnikiem, gdy dokonywał swej niewiarygodnej wolty, gdy ustawiał się w jednym szeregu z przywódcami czerwonej mafii przeciwko swym wczorajszym towarzyszom z podziemia, i uznawał antykomunizm za zło?

Myślę, że zadecydowało o tym dwóch panów, których nazwiska przypadkiem brzmiały bardzo podobnie: Moczar i Mecziar. Można jeszcze do ich dodać trzeciego, też na „m”: Miloszevicia.

Moczara Michnik zapamiętał z roku 1968. Jeden z zaprzedanych komunistów, stary PPR-owiec i sowiecki agent, był tym, który w politycznej walce z konkurencyjną frakcją w Kompartii sięgnął po retorykę narodową i antysemityzm.

Jednocześnie dorabiał sobie legendę partyzancką i lansował się na polskiego patriotę, w czym nie było krzty prawdy – jego prawdziwy stosunek do polskości oddają słowa, które wypowiedział w latach pięćdziesiątych „dla nas, partyjniaków, jedyną ojczyzną jest Związek Radziecki” (zresztą swojsko brzmiące Moczar było nazwiskiem przybranym, w istocie, o czym oczywiście nie wiedziano, nazywał się Diomko albo Demko i miał w żyłach więcej krwi ukraińskiej niż polskiej). Ale dla wielu ludzi znękanych komunistyczną nagonką na przedwojenną Polskę, na Armię Krajową, Powstanie Warszawskie i patriotyzm, parę tanich gestów Moczara wystarczyło, by uwierzyli, że jest on mniejszą świnią niż pozostali towarzysze.

A broń antysemityzmu okazała się w partyjnych porachunkach skuteczna, Moczar niechybnie zostałby gensekiem, gdyby nie przystopowali go towarzysze z Kremla, którym odwoływanie się do polskich tradycji patriotycznych nie przypadło do smaku. Partyjne szeregi były na hasło „bij Żyda” bardzo podatne, z przyziemnych powodów. „Komuniści, pozbawieni zaplecza w polskim społeczeństwie, powszechnie traktowani jako bolszewicka agentura, szeroko otworzyli się na środowiska nizin społecznych, które były przesiąknięte prymitywnym antysemityzmem – pisał historyk IPN Maciej Korkuć. – I napuszczali je na Żydów, których przyjmowano na kierownicze stanowiska, bo poziomem wykształcenia przewyższali prymitywnych nowych funkcjonariuszy systemu…” I dalej: „Już w pierwszych miesiącach nowej władzy mówiono [na posiedzeniach kierownictwa PPR] o tym, że w partii jest ferment przeciwko Żydom”.

Publicysta Witold Jedlicki, w którym niektórzy widzą wręcz sprytnie podesłanego Giedroyciowi przez Moczara agenta wpływu, przedstawił walkę o władzę w PZPR jako starcie „chamów” i „Żydów” – choć w rzeczywistości odsetek komunistów pochodzenia wiejskiego i żydowskiego był w obu frakcjach, „Puławach” i „Natolinie”, mniej więcej podobny. Wśród wychowanych na „Kulturze” ludzi „opozycji demokratycznej” dodatkowo ugruntował w ten sposób stereotyp „polskiego nacjonalizmu”, jakoby genetycznie, nierozerwalnie związanego z antysemityzmem i nieuchronnie prowadzącego do pogromów.

Nad tym, że syn komunistycznego działacza Ozjasza Szechtera naznaczony jest traumą swego pochodzenia, że słysząc „niech żyje Polska” słyszy od razu „Polska dla Polaków”, a obrońcy polskości zlewają się w jego oczach z ludźmi, każącymi jemu i jemu podobnym „wypierdalać do Izraela”, specjalnie się rozwodzić nie trzeba – ta trauma aż bije z kart jego publicystyki. I nie jest on w swoim środowisku osobliwością, niemal każdy z potomków „żydokomuny”, spośród których rekrutowało się wielu działaczy antykomunistycznej opozycji, nieraz słyszał w swym życiu, niestety nie tylko od ubeków, że jest żydkiem, parchem i szkoda, że Hitler nie zrobił z nim porządku tak jak z innymi.

Parafrazując sławne słowa Gomułki o dogmatyzmie i rewizjonizmie – dla Michnika komunizm to grypa, a nacjonalizm to dżuma.

Moczar (nie on jeden) pokazał, że partia komunistyczna potrafi bez żenady przeskakiwać od internacjonalizmu do szowinizmu. To było dawno. Ale równolegle miał Michnik przed oczami zupełnie świeże przykłady z sąsiedniej Słowacji i z nieodległej Serbii. Przykłady, że partia komunistyczna w stanie agonii może kierować się ku frazeologii nacjonalistycznej i pod hasłami nacjonalistycznymi utrzymywać się przy władzy.

Michnik, wskazuje na to wiele dowodów, uznał, że taki scenariusz zagraża Polsce. Uznał też, że zapobieżenie wariantowi słowackiemu czy serbskiemu jest najważniejsze. Nie wolno dopuścić, pod żadnym pozorem, aby tracący uprzywilejowaną pozycję komuniści zaczęli się ratować sojuszem z „endeckim ciemnogrodem” i sięganiem po jego ideologię.

„Proces demokratycznych przemian opiera się na kompromisie – konkluduje Michnik w cytowanym już, tekście»Jakiej Polski pragniemy«z listopada 1989. – Wszelako ten kompromis jest kruchy… Dlatego potrzeba nam będzie wiele tolerancji, uporu… Dla niepodległości, która stanowi wartość najwyższą”.

A teraz bardzo charakterystyczny cytat z artykułu „Antykomunizm z ludzką twarzą”. Uwaga – skaczemy w przyszłość, artykuł ten pochodzi bowiem z listopada roku 1993, i jest reakcją Michnika na wybory parlamentarne wygrane przez SLD.

„Zmieni się przedmiot publicznej debaty. To już nie Geremek będzie oskarżany o»zbrodnię Magdalenki«przez wyznawców jaskiniowego antykomunizmu, lecz o»zdradę socjalizmu i PZPR«w Magdalence oskarży»różowego«Kwaśniewskiego sfrustrowany»czerwony«aparatczyk z terenu. I to już nie mnie będą opluwać za dialog z gen. Jaruzelskim młodociani, głupawi bolszewicy, lecz Jaruzelskiego postawią pod pręgierzem za kontakty z Michnikiem pryncypialni towarzysze z frontu ideologicznego PZPR”.

Chwała Michnikowi przynajmniej za to, że te nonsensy pozostawił po latach w archiwum internetowym „Gazety Wyborczej” (wielu charakterystycznych tekstów nie można tam dziś znaleźć) i nie wstydził się ich włączyć do zbioru książkowego. Choć, obserwując go od pewnego czasu, podejrzewam, że nie wynikło to z gotowości przyznania się do zupełnie błędnych diagnoz, tylko z uporczywego w nich trwania.

Cóż, było to dość konkretne proroctwo. Można je zweryfikować. Uwaga, uwaga – czy ktokolwiek słyszał o podobnych, zapowiadanych przez Adama Michnika w roku 1993, wypadkach? Czy ktokolwiek słyszał, by jacyś komunistyczni aparatczycy zarzucali Kwaśniewkiemu zdradę PZPR w Magdalence? Czy słyszeliście, żeby jacyś pryncypialni towarzysze stawiali Jaruzelskiego pod pręgierzem za kontakty z Michnikiem? Słyszał ktoś – proszę? Dziewczynko? Chłopczyku? Słyszeliście?! Bo ja nie słyszałem! Ni cholery, ani razu, ani słowa nie słyszałem – a przecież siedzę w dziennikarstwie od lat kilkunastu i śledzę, co się w polityce dzieje. Przeciwnie, widziałem i słyszałem, że Kwaśniewski, dopóki wygrywał, miał wśród postkomuny, zarówno tej starej, jak i młodej, absolutny posłuch. Że na każdym zjeździe SLD Jaruzelski witany był i przez starych, pryncypialnych towarzyszy, i przez młody narybek, frenetyczną owacją na stojąco, graniczącym z histerią uwielbieniem.

Więc mamy oto kolejny charakterystyczny cytat z Adama Michnika, który zasługuje na miano kompletnej bredni.

Ale co z tej bredni wynika? Że w roku 1993 Michnik głęboko (i w całkowitej sprzeczności z faktami) wierzył, iż zaplecze postkomunistów podzielone jest w sposób symetryczny do podziału, który – w znacznym stopniu za jego sprawą – ujawnił się na przełomie lat 1989/1990 w OKP.