Jeśli wierzył w to jeszcze w roku 1993, to bez wątpienia tak właśnie widział sytuację wtedy, gdy decydowała się przyszłość Polski i polskiej sceny politycznej na najbliższe piętnaście lat. Z jednej strony opozycja podzielona na zaściankową, endecką, skłonną do wszystkiego co najgorsze, i na demokratyczną, oddaną idei demokratycznej i europejskiej. Z drugiej obóz władzy, w której jest „skrzydło reformatorskie”, a więc Jaruzelski, Kiszczak, Kwaśniewski czy Urban, którzy, póki mają środki, by trzymać straż nad aparatem PZPR-u i służb, gwarantują, że nie pójdą one w niewłaściwym kierunku – i beton. Beton, który według wersji oficjalnej, skłonny jest wezwać w sukurs Sowietów i rozpętać krwawą wojnę domową w obronie pryncypiów marksizmu-leninizmu… Czy już cytowałem wywiad Bronisława Geremka dla „Le Figaro” z lipca 1990: „Wybór Jaruzelskiego na prezydenta zapobiegł wojnie domowej”? No to cytuję. Zabawne, prawda?
Ale tak naprawdę, jak sądzę, tym, czego się ze strony owego betonu Familia obawiała, nie było jego wystąpienie w obronie leninowskiej ortodoksji, ale przypomnienie nauki towarzysza Moczara i, wzorem Słowacji czy Serbii, sprzężenie sił z „endeckim ciemnogrodem”, i wspólne wtrącenie Polski w ciemności rozjaśniane tylko płomieniami stosów i podpalanych w czasie pogromów żydowskich domów.
W polityce, pisał Talleyrand, błąd jest gorszy od zbrodni. A taka analiza sytuacji w przełomowym roku 1989 była właśnie błędem. Strasznym błędem, dowodzącym, że Michnik i inni przywódcy Familii nie mieli bladego pojęcia o rzeczywistości, o nastrojach społecznych i sytuacji w aparacie upadającego reżimu, że żyli w świecie urojeń, kawiarnianych fantomów.
Komuniści mieli wszystko, poza ratowaniem własnych fortun, głęboko w tyle. Starania Macieja Giertycha, który po to poszedł do Rady Konsultacyjnej przy Jaruzelskim, by mniej więcej taki sojusz, jakiego obawiał się Michnik, czerwonym proponować, nie przyniosły żadnego, absolutnie żadnego rezultatu – i nie mogły, bo nacjonalizm, postendecja, jakkolwiek to zwać, nie stanowił w schyłkowym peerelu żadnej godnej uwagi siły. W Słowacji, Serbii czy w krajach posowieckich komuniści mogli się przemalowywać na nacjonalistów, bo ani nie byli tam aż tak skompromitowani i znienawidzeni przez własne narody, jak w Polsce, ani nie mieli przeciwko sobie żadnej politycznej konkurencji; antykomunistyczna opozycja w ich krajach nie istniała. W Polsce wszystko było inaczej. Także dlatego, że polskie społeczeństwo pogrążone było w głębokim zwisie i hasła patriotyczno-narodowe nikogo nie były w stanie wyciągnąć na ulicę. W najmniejszym stopniu nie zagrażał Polsce moczaryzm/mecziaryzm. Zagrażał jej postkomunizm.
Sojusz z czerwoną mafią przeciwko „jaskiniowym antykomunistom” otwierał postkomunizmowi szerokie perspektywy.
Jak wspomniałem na wstępie, proponując ten sojusz, Michnik przekonany był, że będzie w nim odgrywał rolę decydującą.
Bardzo się mylił.
LUDZIE HONORU
Zasadę „grubej kreski”, rozumianą jako narzucenie urzędowej amnezji o wszystkich zbrodniach popełnionych przed rokiem 1989, przypisuje się Tadeuszowi Mazowieckiemu. Nie do końca tak jest. Prawda, że to właśnie w jego sejmowym expose znalazły się słowa „przeszłość odkreślamy grubą linią”, ale w kontekście samego expose oznaczały one raczej wyznaczenie symbolicznej granicy pomiędzy Polską starą a nową. Złowrogiego sensu nabrały te słowa dopiero później. Nie bez winy Mazowieckiego, którego bierność i nieudolność dały komunistom taką swobodę w budowaniu swych wpływów, na jaką nie liczyli w najśmielszych snach. Niekiedy owa nieudolność przejawiała się w sposób tak groteskowy, iż dziś trudno w to uwierzyć. Oto na przykład Krzysztof Kozłowski – redaktor „Tygodnika Powszechnego”, którego po namowach ze strony Kiszczaka, i wskutek nacisków własnego zaplecza politycznego, Mazowiecki mianował w końcu wiceministrem spraw wewnętrznych, choć (czy raczej właśnie dlatego) była to bodaj ostatnia osoba, która miałaby do takiej roli kwalifikacje i predyspozycje osobowościowe. Jako wiceminister, a potem minister, Kozłowski nie orientował się w sprawach resortu w najmniejszym stopniu i zapisał się w jego dziejach tylko dwiema decyzjami: wpuszczeniem do archiwów MSW tzw. komisji Michnika (o czym za chwilę) i dokonaniem pierwszej w III RP „dzikiej lustracji”, czyli dostarczeniem michnikowszczyźnie „kwitów” na niejakiego Stana Tymińskiego ubiegającego się o prezydenturę; owe kwity, mające świadczyć o powiązaniach Tymińskiego bodajże z wywiadem libijskim, okazały się zresztą równie marnej jakości, co ich dostarczyciel.
Ówże Krzysztof Kozłowski już w kilkanaście lat po opisywanych tu wydarzeniach zaproszony został wraz z ówczesnym publicystą „Rzeczpospolitej”, Maciejem Rybińskim, na spotkanie z bawiącymi w Polsce politykami ukraińskimi, którzy chcieli zapoznać się z polskimi doświadczeniami w dziedzinie lustracji. Oddaję głos Rybińskiemu: „Pan Minister na pytanie, dlaczego w 1990 rząd nie zdecydował się na opcję zerową, likwidację wszystkich służb komunistycznych i ujawnienie ich agentury, odpowiedział dosłownie i najpoważniej na świecie: to byli ludzie dobrze wyszkoleni, zorganizowani i uzbrojeni, i istniały obawy, że stawią zbrojny opór”.
Narzuca się pytanie – czy Mazowiecki nie orientował się w poziomie umysłowym i przymiotach charakteru człowieka, którego mianował na tak kluczowe stanowisko, czy też sam podzielał jego obawy, a może nawet był ich źródłem?
Mazowiecki wielokrotnie potem protestował przeciwko przypisywaniu mu odpowiedzialności za ogólną amnezję i bezkarność; powiedzmy więc wyraźnie, że choć nie był bez winy, to rzeczywiście, niewypowiedziana zasada, że nikt nie będzie karany za przestępstwa, jakich dopuścił się, służąc komunistycznemu reżimowi, nazwana potem zasadą „grubej kreski”, nie była jego dziełem. Gdyby nawet była, nie miał dość politycznej siły, aby podporządkować jej dalszy bieg spraw, ani dość wpływu na społeczeństwo, aby ją obronić w publicznym dyskursie.
Miał na to dość siły i wpływu Adam Michnik. I to on, w sposób zupełnie otwarty, wyznaczył nowy podział sceny politycznej, opisany w poprzednim rozdziale, oraz wyciągnął z niego logiczne konsekwencje.
Logiczną konsekwencją stwierdzenia, że polskiej demokracji zagrażają „jaskiniowi antykomuniści”, a warunkiem nadrzędnym jej uratowania jest utrzymanie kompromisu z „reformatorskim skrzydłem PZPR”, była ochrona postkomunistów przed jakimkolwiek uszczupleniem ich wpływów. Popchnęło to Michnika nie tylko do rozłożenia propagandowego parasola ochronnego nad dokonywaną przez nich wielką grabieżą majątku narodowego. Popchnęło go to także do spychania w niepamięć prawdy o zbrodniach komunistów. Nie o zbrodniach stalinowskich, oczywiście, których sprawcy nie liczyli się już od dawna – ale o tych najświeższych, popełnianych w latach osiemdziesiątych.
Była to, i jest nadal, największa hańba rządów „posolidarnościowych” w III RP.
Adam Michnik nie jest jedynym za tę hańbę odpowiedzialnym. Ale pozostając przez całe minione piętnastolecie wierny raz przyjętej zasadzie, iż komuniści są dla Polski mniejszym zagrożeniem niż antykomuniści, zrobił bardzo wiele – zrobił wszystko, co mógł – aby zbrodnie te zostały wyparte ze zbiorowej pamięci, z potocznej świadomości, a ludzie odpowiedzialni za nie pozostali bezkarni i zachowywali swoje wpływy oraz stanowiska. Ukoronowaniem jego wieloletnich starań o wybielenie zbrodniarzy było publiczne mianowanie szefa zbrodniczej komunistycznej bezpieki, Czesława Kiszczaka, „człowiekiem honoru”, po którym to zdarzeniu nawet część dotychczasowych zwolenników Michnika zaczęła przyznawać – fakt, że przeważnie półgębkiem i w sytuacjach prywatnych – że w wybielaniu komunistów „Adam” posuwa się za daleko i że pasja, z jaką to czyni, nosi znamiona obłędu.
Michnik nie może się w tej kwestii zasłaniać niewiedzą, bo zupełnym przypadkiem zbrodnie, które miały miejsce w Polsce rządzonej przez Jaruzelskiego i Kiszczaka zostały bardzo szybko, jeszcze w Sejmie kontraktowym, stwierdzone i opisane w sposób niebudzący wątpliwości.
Dokonała tego tzw. komisja Rokity.
W swoich rachubach, że ludzie Wałęsy nie zdołają w wyborach zdobyć ani całego Senatu, ani wszystkich z możliwych do zdobycia 35 procent mandatów w Sejmie, komuniści liczyli głównie na wieś i małe miasteczka. Przeforsowali odpowiedni do tego podział okręgów wyborczych do Senatu, dający najludniejszym aglomeracjom taką samą reprezentację, jak zapadłej prowincji. Zakładali, że w przeciwieństwie do dużych miast, opozycja nie ma tam popularnych, znanych przeciętnemu wyborcy działaczy, więc albo w ogóle nie zdoła zarejestrować swoich list, albo jej kandydaci, jako „spadochroniarze”, przegrają z wystawianymi do konkurencji o mandaty „bezpartyjnych” gwiazdami peerelowskiej telewizji.
Te rachuby zawiodły – znakomity z punktu widzenia politycznego marketingu pomysł, żeby wszyscy kandydaci Komitetu Obywatelskiego przy Lechu Wałęsie mieli taki sam plakat wyborczy, z Wałęsą i znaczkiem „Solidarności”, zniwelował przewagę telewizyjnej popularności, na którą liczył Urban i jego przełożeni. A kandydatów w okręgach położonych daleko od Gdańska, Warszawy i Krakowa dostarczyła „Solidarność Wiejska” i inne opozycyjne ruchy działające wśród rolników.
W ten sposób jednak, obok w miarę jednolitego bloku zgranych opozycjonistów, nazwanego niegdyś przez Michnika „lewicą laicką” (w roku 1990 będzie się już bardzo za używanie tego określenia oburzał), trafili do kontraktowego Sejmu ludzie, z którymi Michnik, Geremek ani Kuroń nie mieli nigdy czasu i okazji porozmawiać, żeby albo pozyskać ich dla swoich politycznych wizji i przekonać, jakie konieczności narzuca „specyficzna polska synteza orientacji dawniej konkurencyjnych” – albo uznawszy za elementy nieodpowiedzialne, zepchnąć na boczny tor. Właśnie jeden z takich posłów, mało komu z prezydium OKP znanych, siedzących w tylnych ławach, Tadeusz Kowalczyk, zgłosił nieoczekiwanie wniosek o powołanie sejmowej komisji do zbadania działalności MSW.