Wszyscy, którzy interesowali się w latach osiemdziesiątych walką antykomunistycznego podziemia, wiedzieli o licznych wypadkach tajemniczych zgonów wśród działaczy opozycji i związanych z nią księży. Wiedziano, oczywiście, o ofiarach tłumienia manifestacji, o zmarłych wskutek brutalnych przesłuchań, i o ofiarach napadów „nieznanych sprawców”. Los ofiar był częstym tematem pytań zadawanych przez zagranicznych dziennikarzy na cotygodniowych, transmitowanych w telewizji konferencjach prasowych Jerzego Urbana, i ulubionym tematem kłamstw tego ostatniego. Kiedy na przykład „nieznani sprawcy” skatowali księdza Isakowicza – Zalewskiego, między innymi przypalając go ogniem, Urban oznajmił, że ksiądz sam po pijaku przewrócił się na świecznik. Inne sprawy zbywał podobnymi opowiastkami – upił się i wpadł do wody, wypadł z okna, popełnił samobójstwo. Na dowód pokazywał oficjalne ustalenia prokuratur.
Bo komuniści, jakże inaczej, prowadzili w takich wypadkach śledztwa, które zawsze wykazywały bądź przypadkowe, losowe przyczyny zgonu, bądź całkowitą niewinność organów. Niekiedy kończyło się wytoczeniem procesów świadkom, których zeznania wskazywały na winę milicji lub SB, albo i samym poszkodowanym. Jak choćby Zbigniewowi Simoniukowi z Białegostoku, który, dwukrotnie porywany i torturowany przez funkcjonariuszy, dwukrotnie miał czelność o tym ze szczegółami opowiedzieć. Pozwany o „bezpodstawne oskarżenia” wobec organów nie doczekał ostatecznie rozprawy – został wsadzony przez milicję siłą do „psychuszki”, i znaleziono go powieszonego. Oczywiście prokuratura po wnikliwym śledztwie stwierdziła samobójstwo.
Simoniuk był tylko jednym z 93 nazwisk na liście ofiar, przedstawionej przez Kowalczyka – liście zaczerpniętej z publikacji podziemnych. Później, w toku prac komisji, ta lista nazwisk wydłuży się do 102. Dziś w prowadzonym przez IPN śledztwie przeciwko esbeckim „szwadronom śmierci” pojawiają się już 122 przypadki niewyjaśnionych zgonów.
Kowalczyk zgłosił swój wniosek w momencie, gdy na sali znajdowało się tylko 298 posłów. Nikt nie spodziewał się ważnego głosowania politycznego, minęły zaledwie dwa tygodnie od wyboru Jaruzelskiego na prezydenta RP -głosami Komitetu Obywatelskiego, bo kilku posłów PZPR, ZSL i SD okazało się mieć więcej przyzwoitości od liderów antykomunistycznej opozycji, i wyłamało się z dyscypliny klubowej! – i kierunek dalszych działań kontraktowego Sejmu wydawał się określony. W krótkiej dyskusji, jaka się potem wywiązała, wystąpił gorąco przeciwko wnioskowi zastępca Kiszczaka Zbigniew Pudysz, oznajmiając, że wszystkie sprawy zostały już wyjaśnione i nie ma potrzeby do nich wracać. Z poparciem dla niego wszedł na mównicę inny prominentny ubek, szef SB w Kielcach i zarazem poseł PZPR Jerzy Karpacz – wart wspomnienia z uwagi na stwierdzenie „wypowiedź obywatela Kowalczyka koliduje z elementarnymi zasadami kultury politycznej”. Mało kto przypuszczał wtedy, że choć o ubeku Karpaczu wszyscy dość szybko zapomną, to jego logika, zgodnie z którą postawienie mordercom zarzutu morderstwa łamie zasady politycznej kultury, pozostanie na długo żywa.
W ogólnym zamieszaniu wniosek został przegłosowany i większością zaledwie stu siedemdziesięciu czterech głosów przeciwko dziewięćdziesięciu jeden – przyjęty. Ponieważ inicjator powołania komisji nie czuł się kompetentny, by stanąć na jej czele, i nie przejawiał takich ambicji, przewodniczącym został młody prawnik z Krakowa, Jan Rokita.
Jarosław Kaczyński mówi w książce „Odwrotna strona medalu”, wydanej w roku 1991: „W prezydium OKP zapanowało publicznie głoszone przekonanie, że powoływanie takiej komisji jest bezsensowne. Sam Rokita używał określenia»nieszczęsna komisja«(…) W chwilę po utworzeniu komisji spotkałem w Sejmie Michnika i Lityńskiego, rozmawiających na ten temat. Powiedziałem im, iż się cieszę, że mam pewien własny udział w jej powołaniu. Natychmiast stwierdzili, że ta komisja to bzdura. Jest to drobiazg, niewart właściwie wspomnienia, ale niesłychanie charakterystyczny dla ludzi z tego środowiska – cokolwiek wyjdzie spoza niego, jest głupie, bezsensowne i nie do przyjęcia”.
Kaczyński myli się tu, i to dwukrotnie. Po pierwsze – sprawa nie jest drobiazgiem. To, jak wolna Polska, która w kilka miesięcy po powołaniu „komisji Rokity” przezwała się Rzeczpospolitą Polską, III Rzeczpospolitą, i w miejsce komunistycznej kuricy przywróciła jako godło narodowe orła w koronie, potraktowała ofiary esbeckich morderstw, jest sprawą dla oceny tego państwa fundamentalną. Jest czymś więcej nawet niż niezmywalną hańbą – jest zbrodnią. Bo zacieranie, tuszowanie i ukrywanie prawdy o zbrodni jest równoznaczne ze współudziałem w niej.
Poza tym, nie sądzę, by opisana reakcja kierownictwa OKP wynikała z apriorycznej niechęci wspomnianego środowiska do wszystkiego, co nie z niego wyszło – nawet, jeśli taka niechęć, o którą nie tylko jeden Kaczyński często je oskarża, była faktem. Chyba lepiej uchwycił przyczynę Rokita, pisząc po ponad piętnastu latach (gdy były szef Urzędu Rady Ministrów w rządzie Hanny Suchockiej znajdował się na fali popularności, jaką przyniosła mu działalność w komisji do sprawy Rywina, i starał się prezentować jako zdecydowany wróg postkomunizmu): „Pamiętam doskonale zaskoczenie kierownictwa OKP wynikami głosowania. Był to czas, w którym PZPR zaczęła faktycznie tracić formalnie zagwarantowaną przy Okrągłym Stole większość w Izbie (…) W tym właśnie momencie chybotliwej większości uchwalony został wniosek, który w swojej treści zrywał dość istotnie z logiką Okrągłego Stołu. Postanawiał bowiem o rozpoczęciu procesu rozliczania sprawców stanu wojennego, przynajmniej za dokonane wówczas zbrodnie zabójstwa. Polityczny sens tego głosowania brzmiał w pewnym sensie jak przygrywka do rewolucji. W 14 dni po kapitulanckiej elekcji Jaruzelskiego unaoczniał, że w Sejmie może zaistnieć większość, która po części z ideowych, a po części zapewne z koniunkturalnych motywów jest gotowa nie tylko niezwłocznie odsunąć PZPR od władzy, ale także – zgodnie z naturalnymi prawami rewolucji – pociągnąć do odpowiedzialności ludzi ancien regime'u, przynajmniej za najcięższe zbrodnie”.
Ja też myślę, że o to właśnie chodziło. Można sobie wyobrazić, jakie ostrzegawcze alarmy rozdzwoniły się w mózgu Adama Michnika. Wróg podnosi głowę, i to sprytnie podnosi; bo niby to przypadek, niby to wniosek jakiegoś nieliczącego się posła – prostaczka ze wsi, który po prostu prostolinijnie ujął się, jakoby, za ofiarami. Ale przecież na pewno stoją za nim ci, którzy chcą podpalić Polskę!
Dlaczego pozwalam sobie na takie „insynuacje”? Bo przeczytałem publicystykę Michnika z tamtego okresu wielokrotnie, w tę i we w tę, i potrafię zrekonstruować jego ówczesny sposób myślenia może nawet lepiej, niż on sam go pamięta.
„Dążenie do sprawiedliwości często przekształcało się w odwet na krzywdzicielach (…). Spadały głowy monarchów – Stuartów, Bourbonów, Romanowów. A potem upadały głowy tych, którzy byli przeciw egzekucji monarchów. A potem tych, którzy byli przeciw egzekucji obrońców monarchów. I tak bez końca. Istnieje jakaś okrutna logika rewolucji. Pożera ona swych oprawców, a potem swoje dzieci. Nikt tego najpierw nie chce, najpierw wszyscy chcą wolności i zgody, a potem odwetu nikt już nie jest w stanie kontrolować.
Akt sprawiedliwości przekształcony w akt odwetu staje się fragmentem gry politycznej i walki o władzę. Powstają nowe niesprawiedliwości i nowe krzywdy. Zagrożona zostaje wolność, zagrożone zostaje prawo. Ludzie przestają czuć się bezpiecznie, wkrada się strach. Walka o demokrację kończy się wojną wszystkich ze wszystkimi. Pojawia się widmo chaosu, a wraz z nim widmo nowej dyktatury.
Tak stało się w Iranie, tak zaczyna stawać się w Gruzji, tak może być wszędzie”.
Zachęcam, żeby przeczytali Państwo ten fragment jeszcze raz, i jeszcze raz. Czyż słowa okrzyczanego autorytetu moralnego i wybitnego intelektualisty nie są zwykłym, histerycznym bełkotem i skrajną demagogią? Przecież jeśli potraktować powyższe słowa poważnie i ze świadomością historycznego kontekstu, w jakim zostały opublikowane, wynika z nich, że ukaranie jakiejkolwiek zbrodni musi doprowadzić do jeszcze gorszej zbrodni. Najpierw wszyscy chcą tylko ukarać złodzieja i zabrać mu to, co ukradł, a potem sami zaczynają kraść. Istnieje jakaś okrutna, deterministyczna logika, która sprawia, że tak po prostu musi być. Bo akt sprawiedliwości nieuchronnie przekształca się w akt zemsty. Nie sposób pojąć, jak mogły w dziejach zaistnieć społeczeństwa, które ukarały niejednego zbrodniarza i jakoś nie skończyło się to dla nich popadnięciem w zbrodnie gorsze od tych, za które go ukarały!
Zacytowany fragment nie pochodzi z eseju poświęconego ogólnym rozważaniom na abstrakcyjne tematy tylko z artykułu opublikowanego w dziesiątą rocznicę wprowadzenia przez Jaruzelskiego stanu wojennego. Powyższe zdania mają wieść czytelnika do pointy, którą jest apel o uchwalenie ustawy abolicyjnej, która raz na zawsze uwolni od odpowiedzialności karnej nie sprecyzowanych konkretnie „architektów stanu wojennego”. Któż do tej grupy należy, jeden Michnik raczy wiedzieć. Kiszczak, Jaruzelski, Urban – to na pewno. Ale czy na przykład szefowie wojewódzcy wojska, bezpieki i milicji, przygotowujący według ogólnych wytycznych szczegółowe plany działań i listy osób przeznaczonych do represjonowania, byli architektami, czy tylko wykonawcami? A szefowie departamentów i sekcji MSW? Bo przecież tam właśnie szukać trzeba bezpośrednio odpowiedzialnych za popełnione zbrodnie. Zresztą o tych zbrodniach, o strukturze, stworzonej do ich popełniania, nie mogli nie wiedzieć ich najwyżsi szefowie. Nawet, jeśli nie udało się znaleźć pisemnych rozkazów z ich podpisami.