Выбрать главу

Topielcy – Emil Barchański. Nie miał jeszcze nawet osiemnastu lat, gdy został aresztowany w konspiracyjnej drukarni. Na procesie, ku wielkiemu niezadowoleniu prokuratury i sądu, odwołał zeznania złożone w śledztwie i zeznał, że zostały one wymuszone torturami. Opisał szczegółowo, w jaki sposób był torturowany. Zwolniony do czasu rozprawy odwoławczej, wkrótce został wyłowiony martwy z Wisły. Oczywiście – samobójstwo. Śledczy nie uznali za stosowne ustalać, kim był człowiek, w towarzystwie którego widzieli go tuż przed śmiercią świadkowie. Cóż niby dziwnego – popełnianie samobójstwa z asystą było w stanie wojennym obyczajem częstym wśród działaczy podziemia, szczególnie tych, którzy nie zaliczali się do opozycyjnej „arystokracji”, których losu nie śledzili korespondenci zachodnich mediów, a już zwłaszcza, jeśli mieli pecha należeć do nurtu odrzucającego porozumienie z komunistami.

Ludzie zamordowani tylko po to, by rzucić postrach na ich najbliższych. Jak Grzegorz Przemyk, jak 82-letnia matka adwokata Krzysztofa Piesiewicza, jak tłumaczka Małgorzata Grabińska, przypadkowa ofiara, którą zbrodniarze pomylili z inną Małgorzatą Grabińską, mieszkającą opodal synową opozycyjnego adwokata.

Sfingowane wypadki drogowe – jak śmierć księdza Stanisława Kowalczyka. Albo zupełnie już nieskrywane, jawnie dokonane morderstwa, które miały rzucić postrach na chwilowo pozostających przy życiu kolegów z podziemia. Piotr Bartoszcze, niezależny działacz rolniczy, zatłuczony przez „nieznanych sprawców” koło własnego domu. Krzysztof Jasiński, zakatowany na śmierć, znaleziony martwy na bocznicy kolejowej. Ksiądz Antoni Kij, ksiądz Stanisław Palimąka…

Ostatnie miesiące peerelu: 21 stycznia 1989 -zamordowany zostaje ks. Stefan Niedzielak, kapelan rodzin katyńskich. Wcześniej odbiera liczne pogróżki i „ostrzeżenia”; w dniu śmierci mówi rano do jednego z przyjaciół, że prawdopodobnie komuniści wkrótce go zabiją. Prokuratura uznaje, że ksiądz niefortunnie spadł z krzesła, i jeszcze parę miesięcy wcześniej udałoby jej się na tym sprawę zamknąć. Jednak atmosfera początku roku 1989 jest już inna, śledczy zmuszeni są do zamówienia ekspertyzy biegłego, który stwierdza, iż księdzu ktoś gołymi rękami skręcił kark – w taki sposób mógł zabić tylko zawodowy morderca, nauczony tej sztuki w specsłużbach. Kilka dni później, 30 stycznia, zamordowany zostaje w swoim domu w Dojlidach pod Białymstokiem ks. Stanisław Suchowolec. 11 lipca 1989 (! – jeszcze w ponad miesiąc po kontraktowych wyborach) w Krynicy Morskiej nieznani sprawcy mordują księdza Sylwestra Zycha.

Nawet nie mając praktycznie żadnych możliwości działania, poza stwierdzeniem, jakimi matactwami, oszustwami i udowadnianiem prawem i lewem z góry założonej tezy były oficjalne „śledztwa”, odkrywa komisja Rokity istnienie w Departamencie IV SB, zajmującym się zwalczaniem Kościoła, struktury określanej kryptonimem „D”. Jest to zakonspirowana komórka przeznaczona do zadań w świetle peerelowskiego prawa nielegalnych – napadów, podpaleń, pobić i morderstw. W kilkanaście lat potem IPN udowodni, że niejawne „sekcje D” istniały nie tylko w tym, ale we wszystkich wydziałach SB. Zadaje to kłam twierdzeniom komunistycznych generałów i ich rzecznika, jakoby ewentualne zbrodnie, jeśli rzeczywiście naprawdę się tu czy tam zdarzyły, były skutkiem samowoli. Czy nawet wręcz – w wersji wymyślonej po zamordowaniu księdza Popiełuszki – jakoby były dziełem spisku zorganizowanego w służbach przez „beton” i wymierzonego właśnie w Jaruzelskiego i Kiszczaka, a w domyśle inspirowanego przez Sowietów i mającego doprowadzić do destabilizacji oraz interwencji.

Morderstwa ludzi niewygodnych dla komunistów nie były przecież w peerelu niczym nowym; w stanie wojennym tyle tylko, że zdarzały się częściej. W styczniu 1980 Tadeusz Szczepański, działacz gdańskich Wolnych Związków Zawodowych, zaginął, i dopiero po kilku miesiącach Wisła wyrzuciła jego zmasakrowane zwłoki; miały połamane palce i pozrywane paznokcie, co słabo pasowało do oficjalnych ustaleń śledztwa, jakoby Szczepański, wracając nocą z imprezy, został obrabowany, pobity i wrzucony do rzeki przez zwykłych bandytów. Gdy ostatnio historyk IPN odnalazł dokumenty świadczące o sterowaniu tym „śledztwem” przez SB, Wałęsa publicznie uronił łezkę, że bezpieka usiłowała Szczepańskiego zmusić do donoszenia na niego, Wałęsę i „przyłożyli mu za mocno”. Taktownie, nikt nie zasugerował Wałęsie, że skoro Szczepański zginął, bo nie chciał kapować na przyszłego przewodniczącego „Solidarności”, to przynajmniej wobec niego -skoro już nie wobec innych pomordowanych za „Solidarność” – powinien były prezydent czuć się do czegokolwiek zobowiązany. Jako prezydent Wałęsa bardzo interesował się zawartością archiwów gdańskiej MSW, i ponoć to właśnie chęć ułatwienia sobie dostępu do nich była przyczyną usunięcia „zdrajcy” Hodysza – ale jego zainteresowanie dotyczyło tylko akt TW „Bolek”, a nie morderców Szczepańskiego.

A wcześniej – pisarz Jerzy Zawieyski, leżąc w szpitalu całkowicie sparaliżowany po wylewie, miał wedle oficjalnej wersji wstać, przejść kawał korytarza, wspiąć się na parapet trudny do sforsowania nawet dla człowieka zdrowego, pokonać wysoką balustradę, i wyskoczyć. Nie umarł własną śmiercią Jan Gerhard, który zbyt wiele wiedział o śmierci komunistycznej ikony, generała Świerczewskiego. Zamordowany został studencki działacz Stanisław Pyjas, zamordowano też w szybkim czasie świadka, który mógł w ewentualnym śledztwie podważyć prokuratorskie ustalenia co do przebiegu ostatnich godzin jego życia. Skatowany przez „nieznanych sprawców” zmarł od obrażeń ks. Roman Kotlarz, który naraził się komunistom, błogosławiąc i udzielając absolucji uczestnikom robotniczych protestów w Radomiu w 1976.

W 1969 roku „spadł z dachu”, akurat w czasie procesu Janusza Szpotańskiego, w którym występował jako jeden z ważnych świadków, aktor Adam Pawlikowski. Tak samo, jak usiłowano „wpłynąć” na mecenasów Piesiewicza i Grabińskiego, „wpłynięto” w latach pięćdziesiątych – poprzez śmiertelny „wypadek” córki – na poetę Broniewskiego, który, rozzuchwalony pozycją barda rewolucji, w pijanym widzie zaczął sobie pozwalać na podskakiwanie „drogim towarzyszom / drogi koniecznej acz jakże niespójnej”.

Morderstwa były dla peerelowskiej bezpieki rutyną. Ich liczba nieco zmalała w okresie gierkowskiego złagodzenia kursu, wymuszonego staraniem się o zagraniczne pożyczki – charakterystyczne, że pierwszą większą amnestię dla więźniów politycznych urządzono w peerelu na okoliczność wizyty w Warszawie kanclerza RFN Willy'ego Brandta, zwalniając cichcem uczestników radomskich rozruchów i pomagających im korowców. Później Jaruzelski znowu zdjął swoim psom kaganiec. Zaczęli ginąć znani z antykomunizmu księża i działacze podziemia – wypadki, które znamy, to wciąż zapewne wierzchołek góry lodowej. W archiwach IPN znalazły się papiery świadczące, że przygotowywano się w MSW do zamordowania Wałęsy. Tylko przypadkiem nie powiodła się próba otrucia silną dawką leku Anny Walentynowicz. Nawiasem mówiąc, rozpatrywano także – wcześniej, w połowie lat siedemdziesiątych – projekt zlikwidowania w drodze „nieszczęśliwego wypadku”, podczas pobytu na Zachodzie, Adama Michnika. Mordowano i potem – Michała Falzmanna, Waleriana Pańkę, świadków jego śmierci i inne osoby badające aferę FOZZ bądź związane z dokonywanymi przez Fundusz operacjami finansowymi, szefa policji Marka Papałę, badającego interesy mafii paliwowej Marka Karpa. Poseł Gruszka, przewodniczący godzącej w interesy tejże samej mafii komisji sejmowej, wypił filiżankę kawy i padł rażony wylewem krwi do mózgu.

Nie trzeba być specjalistą od toksykologii, by wiedzieć, iż w powszechnym użyciu w medycynie jest substancja, bezwonna i pozbawiona smaku, która podana doustnie powoduje gwałtowny wzrost ciśnienia krwi, na tyle silny, że jeśli rzecz nie dotyczy człowieka idealnie zdrowego, niemal w każdym przypadku kończy się to albo wylewem, albo zawałem. Nikt oczywiście nie zbadał resztek wypitej przez Gruszkę kawy, czy aby nie pochodziła ona z tej samej paczki, z której zaparzono napitek Falzmannowi. Sam Gruszka dotąd nie odzyskał mowy. Może to jego szczęście – kiedy wspomniany już Zawieyski zaczął ją po wylewie odzyskiwać, to najbliższej nocy wyskoczył z okna.

Ale peerel mordował także i komunistów, którzy – możemy się tylko domyślać – za dużo wiedzieli o sprawach czerwonej mafii. Tak jak w okresie „Solidarności” gwałtowną śmiercią samobójczą zeszło z tego świata dwóch gierkowskich ministrów, tak już za czasów III RP pożegnali się gwałtownie z tym światem gierkowski premier Piotr Jaroszewicz czy generał Jerzy Fonkowicz, niegdyś wysoki oficer stalinowskiej Informacji Wojskowej.

Najprawdopodobniej wciąż robili to ci sami specjaliści. Ale, można powiedzieć, już w innych strukturach i na inne zlecenia.

Wróćmy do zbrodni stanu wojennego. Nazwisk zbrodniarzy komisja, z przyczyn oczywistych, ustalić nie mogła. Mogła w wielu wypadkach z dużym prawdopodobieństwem ustalić nazwiska podejrzanych funkcjonariuszy, a z całkowitą pewnością – nazwiska prokuratorów i śledczych odpowiedzialnych za celowe kierowanie śledztwa na mylne tory, niszczenie bądź fałszowanie dowodów i inne czyny, będące nawet w świetle prawa peerelowskiego przestępstwami.

Po niejasnym sejmowym „przyjęciu do wiadomości”, wnioski sformułowane wobec tych osób przez komisję zostały, mocą biurokratycznego rozpędu, skierowane do stosownych urzędów. A w stosownych urzędach zajęli się ich realizacją bliscy przyjaciele lub podwładni nadal tych samych, wciąż sprawujących swe urzędy, prokuratorów, sędziów, ubeków i milicjantów. Może nawet oni sami, osobiście. Stopniowo, po cichutku, wszystkie sprawy zostały poumarzane. Nikt nie został w żaden sposób pociągnięty do odpowiedzialności.