A jednocześnie – kiedy prace komisji Rokity wykazywały, że przestępcy ze stanu wojennego łamali właśnie ówczesne prawo, nie było to przyjmowane do wiadomości. Podobnie, kiedy niszcząc archiwa łamano prawo w najlepsze niemalże na oczach nowego premiera, ten przez wiele miesięcy udawał, że nie zauważa, a zmuszony do zauważenia, ograniczył się do wydania zakazu dalszych takich działań i bodaj nigdy nie próbował sprawdzić, czy go posłuchano. Ani „Gazeta Wyborcza”, ani inne gazety, dostosowujące się do nadawanego przez nią tonu, bynajmniej go do tego nie wzywały, ani nie starały się „jątrzyć” w jakikolwiek inny sposób, wytykając postkomunistom naruszanie praworządności. Nie protestowały też, gdy ostatecznie, po latach, uruchamiane pod naciskiem solidarnościowych „dołów” śledztwa w sprawie niszczenia archiwów były przez prokuratury po cichutku umarzane bez postawienia komukolwiek zarzutów.
Jak z tego widać, postulat przestrzegania prawa od samego początku traktowany był przez michnikowszczyznę instrumentalnie i dotyczył tylko jednej strony toczonego sporu o przyszłość Polski.
Co stało się z funkcjonariuszami, którzy pod koniec roku 1989 masowo wyrejestrowywani byli z SB, a nie przeszli do wywiadu i kontrwywiadu? Jakiś tysiąc wysłano na wcześniejsze emerytury lub renty inwalidzkie, ze dwa przeniesiono do milicji – można sądzić, że dotyczyło to raczej tych mniej lotnych. Ogromnej liczbie zapewniono „miękkie lądowanie” poza resortem – w tworzących się właśnie firmach ochroniarskich, w związkach i klubach sportowych, w centralach handlu zagranicznego i, oczywiście, w bankach. Kiedy w roku 2002 wpływowy prezes PZU Cezary Stypułkowski spowoduje wypadek drogowy, w którym śmierć poniosą 3 osoby, z opresji wyciągać go będzie jeden z jego dyrektorów, były funkcjonariusz zbrodniczego Wydziału „D” z Krakowa. Załatwi tę sprawę – w której przewijają się lewe ekspertyzy, zaniechanie przesłuchań świadków, i wszystkie inne elementy upodobniające ją do „śledztw”, którymi zajmowała się komisja Rokity – z orzekającym sędzią, który, jak później się okaże, był za peerelu Tajnym Współpracownikiem SB. Swój do swego po swoje. O tym wszystkim będzie mogła „Gazeta Polska” napisać dopiero w sierpniu 2006. A przecież mówimy o człowieku, który zarządzał jedną z największych grup finansowych w Polsce. Ktoś, oczywiście, może sądzić, że ci, którzy go ocalili przed więzieniem, nie zażądali niczego w zamian. Będzie miał w pewnym stopniu rację. O tyle, iż, znając nieco elity III Rzeczpospolitej, mogę sądzić, że istotnie żądać od niego nic nie musieli. Sam na pewno doskonale wiedział, jak się odwdzięczyć.
Wracając do roku 1989 – poza tymi pracownikami Firmy, których przeniesiono do pracy „pod przykryciem”, było też bardzo wielu już przygotowanych, by odejść do biznesu, którym zajmowali się bezpośrednio lub za pośrednictwem członków rodzin od co najmniej kilku lat.
Nie było to dla szefów MSW tajemnicą, zresztą angażowanie się funkcjonariuszy w taką działalność nie mogłoby się odbywać bez przyzwolenia ich przełożonych. Czesław Staszczak, szef służby polityczno-wychowaczej MSW, na odprawie kadry kierowniczej w Legionowie już na początku roku 1989 zapowiadał „jeśli na to wskazuje interes służby” „udzielanie zgody funkcjonariuszom na dodatkową pracę poza resortem spraw wewnętrznych”, i, w innym miejscu swego wystąpienia, „stworzenie funkcjonariuszom możliwości uzyskiwania nowych dochodów”. Wydaje się, że było to raczej oficjalne pobłogosławienie przez kierownictwo resortu procesu nasilającego się od lat, niż zapowiedź jakiejś nowej polityki kadrowej.
W powyższych słowach Staszczaka zwracam uwagę na odwołanie się do „interesu służby”. Można w tym widzieć tylko rytualne zaklęcie, mające uczestnikom odprawy osłodzić wiadomość, że już nie tylko partia, ale i bezpieka zaczyna się rozłazić za szmalem. Ale można też, i skłonny jestem raczej tak rozumieć jego słowa, wyczytać informację, że towarzysze służby, przechodzący do czynności w biznesie, bynajmniej nie przestają być funkcjonariuszami SB.
Jest to chyba dość oczywiste. Lojalność wobec Firmy obowiązuje dożywotnio. To jasne, że gdy do takiego umieszczonego w bankowości, handlu czy gdziekolwiek indziej majora, kapitana albo porucznika SB przychodził człowiek wiarygodnie powołujący się na Firmę, traktowany był w sposób, powiedzmy, szczególny.
Mówiąc nawiasem, w tym samym czasie, gdy odbywała się odprawa w Legionowie, inny z odpowiedzialnych za socjalistyczne morale funkcjonariuszy – szef Służby Kadr i Doskonalenia Zawodowego MSW, Józef Chomętowski – siedział nad raportem dokumentującym analogiczne przemiany w MO, a przy okazji także nasilający się odpływ funkcjonariuszy, kłopoty z werbowaniem nowych i postępującą niechęć pozostałych do „bronienia socjalizmu” w jakiejkolwiek jego formie. Oczywiście, milicja uważana była wobec SB za służbę podrzędną, więc i możliwości tamtejszych chłopaków były odpowiednio mniejsze. Ale i w MO kto mógł, starał się je wykorzystać.
Powstawała w ten sposób siatka powiązań, czy raczej wiele siatek powiązań, oplatających od zarania poddaną transformacji gospodarkę i budowane struktury administracyjne nowej, wolnej Polski.
Ta siatka była znacznie gęstsza, niż wynikałoby to ze wszystkiego, co wyżej napisałem. Pisałem bowiem tylko o SB i milicji. Mimo wszystkich starań, zostały one w końcu poddane w nowej Polsce weryfikacjom, doszło do organizacyjnych i personalnych zmian, choć jak bardzo niewystarczających, najlepszym dowodem fakt, że w szesnaście lat po tych zmianach mogło się okazać, iż generał policji, jeden z tych funkcjonariuszy, którzy w ramach reform Kiszczaka przeszli do milicji z SB, zastępca Komendanta Głównego, szefował zagnieżdżonej w strukturach KG strukturze, której jego następca nie wahał się nazwać „związkiem przestępczym”. Czyli, mówiąc językiem potocznym, mafii, która ciągnęła kasę z ustawiania przetargów na zaopatrzenie dla policji tak, aby zarabiały na nich zaprzyjaźnione firmy.
W chwili, gdy piszę tę książkę, śledztwo dopiero się rozpoczęło, i pewnie dopiero przed nami potwierdzenie informacji, jakie to powiązania miała mafia z Komendy Głównej Policji z innymi. Podobnie, dopiero zaczęło się śledztwo w sprawie analogicznej mafii w Ministerstwie Finansów, gdzie grupa urzędników – pracujących tam niezmiennie od kilkunastu lat – udzielała podatkowych zwolnień wybranym firmom i osobom, między innymi takim, o których wcześniej już było wiadomo, że są powiązane ze „zorganizowaną przestępczością”.
Bo też – cóż to była w III Rzeczpospolitej ta „zorganizowana przestępczość”?
„Mafia! – zirytował się Wiktor Suworow, kiedy zapytałem go w wywiadzie o skalę tego zjawiska w jego ojczyźnie. – A cóż to jest mafia?! Jacyś kołchoźnicy, myśli ktoś, pozsiadali z traktorów, i założyli mafię? Mafia to KGB, to GRU, to nomenklatura, jej podrzędne struktury, które w chwili rozkładu uwolniły się spod kurateli Kremla!”
Ano właśnie. Nam przez wiele lat kazano wierzyć, że mafia w Polsce, jeśli w ogóle istnieje (bo trzeba było niejednej strzelaniny w motelu „George”, aby to przyznano), jest dziełem drobnych cinkciarzy z podwarszawskich miejscowości. Że mafia to bandy ich ogolonych na łyso podwładnych z rozumem w pięści, którzy nachodzą właścicieli sklepów i knajp z żądaniem haraczu.
Kto chce, niech wierzy, że jeden cinkciarzyna z Pruszkowa i drugi z Wołomina mogliby wymyślić i przeprowadzić takie miliardowe interesy, jak masowe fałszowanie paliwa czy wyłudzanie VAT-u, że umieliby wysyłać do Południowej Ameryki broń z zapasów „ludowego” wojska i w zamian sprowadzać stamtąd kokainę. Kto chce, niech wierzy, że jakiś ogolony tępak mógłby zastrzelić generała policji i odejść niezauważony, nie korzystając z niczyjej ochrony. Że zamkniętego w wiedeńskiej celi „Baraninę” mogło powiesić paru zwykłych osiłków, którzy bandyckie wykształcenie zdobyli w ulicznych mordobiciach, i że oni mogli też wyczyścić bez pozostawienia śladów jego sejf, w którym gangster, jak mówił wielu ludziom (i pewnie ten brak dyskrecji skrócił mu życie) trzymał dokumenty stanowiące jego „polisę ubezpieczeniową”.
Ja, przykro mi, nie wierzę. Ów znany nam z prasowych publikacji najniższy poziom zorganizowanej przestępczości w Polsce nie mógłby długo funkcjonować, gdyby nie miał patronów wyżej – w prokuraturach, w policji, w lokalnej i centralnej administracji państwa.
Cóż tu zresztą ma do rzeczy wiara? Weźmy jeden tylko krzyczący przykład, jakim było zamordowanie generała Papały Oto przypadkiem, przy innej okazji, wpadł parę lat temu w ręce sprawiedliwości zawodowy morderca, który zeznał, iż namawiano go na to właśnie „zlecenie”. Podał nazwisko „biznesmena”, Edwarda Mazura, Polaka z obywatelstwem amerykańskim, który służył w tym zleceniu za pośrednika. Ponieważ Mazur był akurat w Polsce, został aresztowany. Zanim jednak zdążono go przesłuchać – do prokuratury trafiło stanowcze polecenie z samej góry, aby go wypuścić. Więc został wypuszczony. I… I co zrobił? Myślicie Państwo, że jak najszybciej pognał na najbliższy samolot do Ameryki?
Nie. Pojechał na imieniny byłego generała SB, aktualnie pełniącego wysoką funkcję w Komendzie Głównej, i bawił się tam całą noc w towarzystwie najwyższych oficjeli resortu, z samym Ministrem Spraw Wewnętrznych włącznie. I dopiero rano nie niepokojony przez nikogo (któż by śmiał?) udał się na lotnisko i odleciał do USA.
A to Polska właśnie. Mówimy oczywiście o Polsce Kwaśniewskiego i Millera, z Michnikiem jako duchowym patronem i czołowym autorytetem moralnym – bo rzecz miała miejsce w czasach przedrywinowych, gdy wszyscy trzej panowie żyli ze sobą w najlepszej zgodzie.
Potem co prawda zmieniła się władza, a na dodatek sprawa wyciekła do mediów i zaczęła bulwersować, więc prokuratura musiała się wziąć za załatwianie ekstradycji z USA tak gładko wypuszczonego z rąk podejrzanego. Tylko tak ją jakoś od lat załatwia, że a to zapomni coś dołączyć do ekstradycyjnego wniosku, a to się z nim spóźni, a to popełni w nim parę dziecinnych błędów formalnych, i papiery apiać wrócą do Polski. Ot, zabawa w ciuciubabkę – podobnie, jak wciąż przedłużane i nieposuwające się od lat ani na krok do przodu śledztwo w sprawie zamordowania Papały.