Ale Jugosławia okazała się na mapie postkomunizmu przypadkiem bardzo szczególnym. W żadnym innym państwie rzekoma „prawidłowość”, którą jako pewnik przywołuje Michnik, się nie powtórzyła. Czechy i Słowacja rozwiodły się w sposób nader cywilizowany, a na Węgrzech, w Bułgarii czy Rumunii żaden „agresywny nacjonalizm” czy „plemienna nienawiść” zauważyć się na szerszą skalę nie dały, choć w dwóch ostatnich z tych państw przebieg ustrojowej transformacji naprawdę trudno uznać za wzorcowy.
Ba, „plemienna nienawiść” nie dała się zauważyć nawet w niektórych krajach rzeczywiście mających narodowościowe problemy – choćby w krajach bałtyckich, którym po półwieczu okupacji pozostały w spadku licznie mniejszości rosyjskojęzycznych kolonizatorów.
Z jakiego więc powodu tragedia, która dotknęła Jugosławię, miałaby być przestrogą dla Polski?
Z żadnego. Nie tylko dziś, w roku 2006, ale i w początkach roku 1990 nie unosił się nad Europą Centralną duch finału irańskiej rewolucji. Ani przez chwilę nie groził nam zbrojny bunt ubeków i milicji, ani tym bardziej wojna domowa. Nikt też nie chciał stawiać szubienic i powoływać rewolucyjnych trybunałów. Nie znaleźliśmy się na żadnej granicy, po przekroczeniu której Polska spłynęłaby krwią. Wszystkie te zagrożenia istniały tylko w publicystyce Adama Michnika i jego podwładnych uzasadniającej linię polityczną, której logiczną konsekwencją musiała być z jednej strony bezkarność wobec zbrodni popełnionych w poprzednim ustroju, z drugiej – swoboda działania dla mafii, w jaką w wolnej Polsce przekształciły się struktury peerelowskiej przemocy.
Tak zupełnie nie a propos, tytułem dygresji – jeździcie Państwo samochodami? Tak? To prawdopodobnie lejecie do baku sfałszowane paliwo. Bo takie, wedle różnych szacunków, sprzedaje się w Polsce na co trzeciej, a niektórzy twierdzą, że i na co drugiej stacji. Zamiast 96 oktanów 80, zamiast czystej benzyny – domieszka lakieru, oleju opałowego czy jakiejś innej bejcy. Na każdym litrze parędziesiąt groszy. W skali kraju – co najmniej kilka, kilkanaście miliardów rocznie. Jedno z głównych źródeł dochodu mafii.
No cóż, powiada michnikowszczyzna, złodziejstwo zdarza się wszędzie. Oczywiście. Ale nigdzie na taką skalę i w sposób tak bezczelny. Nie do pomyślenia byłoby w cywilizowanym kraju, by na stacji lano sfałszowane paliwo, zaraz wykryłaby to inspekcja, właściciel straciłby koncesję i stanął przed sądem. U nas nie. Dlaczego? Bo prawo skonstruowane zostało tak, że nie można nic nikomu zrobić. Pompiarz oznajmi, że sprzedaje tylko to, co mu nalali z cysterny. I szukaj wiatru w polu. Bo na całym świecie pompiarz ma obowiązek przechowywania próbek każdej dostawy, i namierzenie, z której to cysterny, do kogo należącej, świństwa nalano, nie nastręcza najmniejszych problemów. A w Polsce tego obowiązku nie ma, i ilekroć próbowano go wprowadzić, zawsze gdzieś w sejmowej komisji, gdzieś w ministerstwie, w ostatniej chwili wymóg przechowywania próbki wykreślała jakaś niewidzialna ręka. Niekiedy znikał tak, że sami posłowie, którzy wnosili nowelizację ustawy i głosowali za nią, byli zdumieni – przecież nie za tym głosowali! To znaczy, wydawało im się, że nie za tym.
Taką to niewidzialną rękę mamy w Polsce, zamiast postulowanej niewidzialnej ręki wolnego rynku.
Świętej pamięci Krzysztof Dzierżawski napisał kiedyś o ustawie wprowadzającej podatek VAT, że dla mafii w Polsce była ona tym samym, co poprawka konstytucyjna wprowadzająca prohibicję na całym terenie USA dla Ala Capone. To prawda, ale niecała. Praktycznie wszystkie afery, jakie wstrząsały III Rzeczpospolitą, miały swój początek w ustawach. W jakimś jednym zdaniu, w paru słowach, zręcznie dopisanych lub skreślonych przez niewidzialną rękę. O tym, jaką potęgę ma w sobie taki zabieg, przeciętny Polak dowiedział się dopiero w czasach „afery Rywina”, słuchając ze zdumieniem, ile to miliardów zależało od tego, czy w ustawie pojawią się słowa „lub czasopisma”, czy też z niej znikną. Ale wtajemniczeni wiedzieli to od zawsze. Odkąd pisali ustawy gospodarcze Rakowskiemu, tak, aby na tych ustawach można było uwłaszczyć nomenklaturę i służby.
W chwili, kiedy piszę tę książkę, prasa dużo pisze o zatrzymanych „baronach” mafii paliwowej, o „alchemikach” od paliw i ich krociowych zyskach. Sadza się do więzień jakichś właścicieli spółek, którzy wyglądają na słabo zorientowanych w procederze figurantów, wynajętych do wpisania w sądowe rejestry właśnie po to, żeby to ich, a nie kogo innego, ścigały prokuratury. Ale stacja benzynowa nadal nie ma obowiązku przechowywania dla inspekcji próbki z każdej dostawy paliwa. Prosty jak drut, oczywisty zapis nadal nie może wygrać z niewidzialną ręką, która jak nie tu, to tam ciągle wykreśla coś albo dopisuje w produkowanych hurtowo nowelizacjach do nowelizacji.
Dziennikarze badający sprawki mafii mogą wymienić dziesiątki wydarzeń jasno wskazujących, że nad wieloma gangsterami czuwa ktoś wysoko postawiony.
A to policjanci chroniący świadka koronnego dostają od zwierzchników polecenie, żeby zostawili go w określonym miejscu (gdzie już, jak się potem okazało, czekali egzekutorzy), oddalili się na chwilę i udawali, że nic nie widzą. A to gubią się dowody w prokuraturze i akta w sądzie. A to kwity chodzą od biurka do biurka tak długo, aż się oskarżenie przedawni. A jeśli mimo wszystko gangster zostanie zatrzymany, to pokazuje papiery, że jest śmiertelnie chory, i nikt nie wpada na pomysł zweryfikowania tych papierów przez komisję lekarską. A jeśli już jakimś cudem niewątpliwy bandyta wpada, zostaje osądzony i wsadzony do więzienia, to prezydent go ułaskawia.
Wiemy o jednym takim wypadku – niejakim „Słowiku”, którego ułaskawił Wałęsa. Ale generalnie informacja o ułaskawieniach jest tajna – na mocy ustawy o ochronie danych osobowych. Zgodnie z tą ustawą z urzędu prezydenckiego uzyskać można tylko informację, że liczba złoczyńców uwolnionych w ciągu drugiej kadencji przez Aleksandra Kwaśniewskiego od kary przekroczyła nieco 3000. Kogo ułaskawił konkretnie, i co ten ktoś miał na sumieniu, tego nie wiemy.
Mam wierzyć, zapytam raz jeszcze, że za tą niewiarygodną niemożnością państwa polskiego stoi jakiś cinkciarzyna z Pruszkowa czy Wołomina?
Tak więc, będąc w miarę uważnym czytelnikiem gazet, o wspomnianym wyżej raporcie MSW i zawartych w nim wnioskach dowiedziałem się dopiero z wydanej parę lat później „Historii Polski 1914 – 2001” Wojciecha Roszkowskiego. Nasunęło mi się wtedy pytanie, jak sądzę, oczywiste. Jeśli policja wie już o szefach gangów, że w peerelu byli współpracownikami służb, to przecież nic prostszego, niż sprawdzić w archiwach, kto był danego gangstera „oficerem prowadzącym”. Prawda? I już byśmy wiedzieli, pod jaką to „kryszą” gangster działa. Mnie, laikowi, wydało się to łatwe i oczywiste. Ale z jakiegoś powodu nikt tego nie zrobił. Muszę się więc poprawić. Od samego początku oplotła wolną Polskę nie jedna – oplotły ją dwie wzajemnie się uzupełniające sieci, czy raczej, powtórzmy, zbitki siatek, sitw, układów, niezależnych od siebie, ale poczuwających się do wspólnoty interesów i przez to działających zgodnie. Jedna – to opisana swego czasu przez „Życie” i przypominana od czasu do czasu „Czerwona Pajęczyna”, z firmami takim jak BIG Bank (obecnie bank Millennium), Universal, Polisa, Transakcja, Interster. Sieć firm zupełnie legalnych, powstałych z kapitałów wyssanych z upadającego państwa „realnego socjalizmu”, działających w pełnej zgodzie z przepisami, które pisane były pod ich potrzeby, z prominentnymi komunistami w zarządach i radach nadzorczych, wspierających ludzi postkomunistycznej lewicy i zapewniających im finansowe zaplecze. Druga – to ukryta przed oczami postronnych sieć mafii, których najniższym szczeblem są różne „Pruszkowy” i „Wołominy”, prawdziwymi bossami, jak dziś jeszcze możemy się tylko domyślać, ludzie skryci w gabinetach władzy, być może tych najwyższego szczebla, a pożytecznymi współpracownikami zapewniającymi ochronę, korzystne decyzje władzy i dające okazję do miliardowych interesów „luki w prawie” – są TW, wciąż kontrolowani przez swych byłych oficerów prowadzących.
W książce o michnikowszczyźnie te litery nie mogły się w końcu nie pojawić: TW. Tajny Współpracownik. W ubeckim żargonie określano ich też innymi nazwami: Kontakt Operacyjny, Kontakt Służbowy, Źródło Osobowe, Konsultant, Ekspert… Mniejsza o nazwę. Wiemy, o kogo chodzi – o konfidentów, których peerelowskie służby starały się pozyskać w każdej możliwej grupie społecznej. I którzy po roku 1989 stali się dla postkomunistów bodaj najcenniejszym kapitałem, jedną z podstaw ich ukrytej siły.
W latach osiemdziesiątych ich liczba zbliżała się do stu tysięcy. Mówię oczywiście o liczbie TW (pozostańmy już przy tej jednej, najliczniejszej kategorii tajnej współpracy ze służbami) czynnych jednocześnie. Niektórych konfidentów SB uznawała w pewnym momencie za niewiarygodnych lub niemających do przekazania żadnych ciekawych informacji, niektórzy zrywali współpracę – wbrew upowszechnianemu przez michnikowszczyznę stereotypowi było to możliwe, choć oczywiście wymagało odrobiny niezbędnej odwagi – inni okazywali się zbyt pazerni i zbyt wiele, zdaniem ubecji, żądali za swoje usługi (przypadek stosunkowo najczęstszy wśród TW ze sfer artystycznych), jeszcze innych SB „usypiała”, czyli odpuszczała sobie na razie, ale pozostawiała możliwość aktywowania ich w przyszłości. Byli też konfidenci uważani za tak cennych, że nie żądano od nich podpisywania deklaracji o współpracy, co było formalnym warunkiem rejestracji TW; z takimi ludźmi spotykano się w szczególnej konspiracji, zazwyczaj robił to wyższy rangą oficer, i to on sporządzał potem dla przełożonych szczegółowe notatki z tego co usłyszał. Ale to wypadki rzadsze. Jako się rzekło, w marcu roku 1990 Tadeusz Mazowiecki odważył się w końcu mianować „solidarnościowego” wiceministra w resorcie spraw wewnętrznych, i wybrał do tej roli Krzysztofa Kozłowskiego z „Tygodnika Powszechnego”. Nie można by powiedzieć, że redaktor Kozłowski zabrał się do swych nowych obowiązków energicznie, gdyby nie jedno: niemal natychmiast, 20 marca, powołana została komisja do przeglądu akt MSW. Oficjalnie było to reakcją rządu (rychło w czas!) na pojawiające się doniesienia o niszczeniu archiwów. Komisja kierowana była przez ówczesnego ministra nauki, Henryka Samsonowicza, i składała się z historyków: Bogdana Krolla, Andrzeja Ajnenkiela, Jerzego Holzera oraz Adama Michnika, który na tę okoliczność przypomniał sobie, że też jest z wykształcenia historykiem, choć przecież przez całe życie zajmował się raczej tworzeniem Historii niż jej badaniem.