Z drugiej strony, nie ma też żadnych dowodów przeciwko wyżej streszczonej tezie. Po prostu to, jak widzimy rolę Michnika w archiwach MSW pomiędzy kwietniem a czerwcem 1990, zależy od tego, czy mamy do niego zaufanie i wierzymy w jego uczciwość – czy nie. Co nie ulega kwestii, to to, że od momentu wizyty w archiwach Adam Michnik stał się zajadłym wrogiem jakiegokolwiek ich udostępniania. „Archiwa powinny zostać na pięćdziesiąt lat zapieczętowane” – napisze Michnik w roku 1992.
Może ktoś w tym zauważyć sprzeczność – jeśli Michnik uważa, że do archiwów nie należy zaglądać, to po co sam to robił? Wątpliwość tę wzmacnia postawa, jaką michnikowszczyzna zajęła wobec teczek, gdy już pomimo jej sprzeciwów powstał IPN, kolejne osoby uzyskały „status pokrzywdzonego” oraz idący z tym w parze dostęp do tego, co bezpieka zgromadziła na ich temat, i zaczęły ujawniać nazwiska konfidentów. W „Gazecie Wyborczej” zapanowała wtedy moda na składanie deklaracji „ja nie zamierzam do swojej teczki zaglądać”. Deklarowali tak znani intelektualiści, opozycjoniści, artyści – sugerując mniej lub bardziej otwarcie, że zaglądanie do teczek, nawet jeśli zostało usankcjonowane prawem, jest i zawsze będzie czymś brzydkim, hańbiącym, rodzajem podglądactwa czy uczestniczenia w maglowych plotach, słowem, czymś, co człowiekowi na poziomie jest całkowicie obce. Nikt jednak z ugruntowujących to przekonanie nie śmiał wytknąć Michnikowi, że na początku lat dziewięćdziesiątych, wertując teczki, uległ brzydkiej pokusie.
Nawiasem mówiąc – w chwili, gdy piszę te słowa, „Gazeta Wyborcza” sekunduje senatorom, którzy starają się w nowej ustawie zachować wspomniany „status pokrzywdzonego”. Mało kto już pamięta, że kiedy ustawa o IPN była, za rządów AWS, przyjmowana, to właśnie istnienie takiej nierówności w dostępie do danych pomiędzy tymi, których IPN uzna za inwigilowanych, a tymi, których zaliczy do prześladowców, był głównym punktem ataku Michnika i jego podwładnych. Oskarżano twórców ustawy, że chcą pozwolić, aby grupa pracowników IPN arbitralnie decydowała, kto był konfidentem, a kto nie.
Zresztą, proszę bardzo, oto stosowny wstępniak z grudnia 1998:
„Fundamentalną zasadą porządku demokratycznego jest równość obywateli wobec prawa. Ustawa o Instytucie Pamięci Narodowej rażąco narusza tę zasadę, przyznając prawo do obejrzenia własnej»teczki bezpieczniackiej«kategorii obywateli arbitralnie zdefiniowanej jako»pokrzywdzeni«(…) Należałem od początku do zdeklarowanych przeciwników grzebania w papierach, które komunistyczna policja polityczna gromadziła przeciw obywatelom, by na każdego mieć»haka«[! – RAZ]. Nieczystościami kloacznymi – sądziłem naiwnie – powinny zajmować się służby oczyszczania miasta, a nie politycy.
Rozumiałem jednak ludzką potrzebę poznania prawdy – choćby tej obrzydliwej – o policyjnych zakusach na ludzką wolność i godność. Dlatego rozumiałem tych polityków, którzy w imię prawdy domagali się ujawnienia teczek.
Myliłem się. Wczoraj w Sejmie zwyciężyły politykierskie kalkulacje, a nie zasady demokratyczne i troska o dobro obywateli. Tu nie chodzi o prawdę na temat bezpieczniackich metod ani o wyrównanie ludzkich krzywd. Tu chodzi o kolejny instrument szantażu politycznego, który pozwoli władzom Instytutu pewne materiały o pewnych ludziach utajniać, a inne ujawniać. Inaczej mówiąc: ta ustawa otwiera drogę do manipulacji, bowiem cysterny błota gromadzone przez asów komunistycznej Służby Bezpieczeństwa kolejny raz zostaną użyte przeciw ówczesnym ofiarom”.
Nie oparłem się pokusie zacytowania całości z uwagi na ów passus, który podkreśliłem wykrzyknikiem – między innymi jako dowód, do jakiego stopnia w roku 1998 nie istniał w społecznej świadomości fakt, iż kiedy tylko stało się to możliwe, to właśnie Michnik pierwszy ochoczo pognał pluskać się w „nieczystościach kloacznych”. Także z uwagi na owo retoryczne zapewnienie, jakoby Michnik „rozumiał” tych polityków, którzy domagali się lustracji. Jak ich „rozumiał”, parę charakterystycznych cytatów za chwilę.
Ale co do meritum – w 1998 wprowadzenie do ustawy „statusu pokrzywdzonego” „rażąco naruszało” podstawy państwa prawa, w 2006 próba zachowania go w nowej ustawie, wpisania tam w senackich poprawkach na powrót, całkiem bez sensu, ponieważ nowa ustawa diametralnie zmieniła prawną konstrukcję ujawnienia zasobów archiwalnych MSW – stała się nagle szlachetną walką o to, aby nie była naruszana prywatność ofiar, aby, jak to zwykła górnolotnie formułować „Wyborcza”, bezpieka nie odniosła pośmiertnego zwycięstwa nad tymi, których prześladowała.
Niekonsekwencja – powie ktoś?
A guzik tam. Jest w tym właśnie żelazna konsekwencja. Po prostu w 1998 prawny byt „osoby pokrzywdzonej”, która mogła otrzymać swą teczkę (co prawda z wyczernionymi nazwiskami kapusiów, ale zbierając się w kilku kumpli nietrudno było odkryć, kto mógł to a to wtedy a wtedy donieść) i ujawnić ją, przyśpieszał wydostanie z czeluści archiwów prawdy. W roku 2006 – już wręcz przeciwnie. A linia michnikowszczyzny była zawsze taka, aby wspierać wszystko to, co proces lustracji utrudni, i jeśli nawet nie uniemożliwi, to opóźni. Tak samo, na początku lat 90. stanowczo przeciwstawiała się michnikowszczyzna jakimkolwiek próbom tworzenia ustawy lustracyjnej – a po obaleniu rządu Olszewskiego wręcz przeciwnie, domagała się „ucywilizowania” lustracji, co polegało wtedy na pisaniu projektów ustaw. Zgłosiła taki projekt Unia Demokratyczna, zgłosił swój KLD [4], lewica takoż, nagle się zrobiło tych projektów bodaj z pięć, i dobrze, i o to chodziło – im więcej projektów, tym dłużej można było nad nimi jałowo deliberować.
Powiada Michnik w cytowanym wstępniaku, że był przeciwnikiem „grzebania w papierach” od początku. Jak wiemy, nie od początku, tylko odkąd sam w nich pogrzebał. W świetle tego, co wiemy o zawartości archiwów dziś, pozwala mi to postawić hipotezę co do przyczyn tej wolty.
Wiemy – oczywiście – wciąż niewiele. Ale co do kilku nazwisk nie ma już wątpliwości. Wiadomo na pewno, że wieloletnim konfidentem bezpieki był Andrzej Szczypiorski, literat, lansowany przez Michnika na wielki autorytet moralny, z wyżyn owego autorytetu przez całe lata gromiący Polaków za zaściankowość, prymitywny nacjonalizm etc. I oczywiście miotający niewybredne obelgi na prawicę, Kościół katolicki, patriotyczne manifestacje i tak dalej.
Swoją drogą, rzecz ciekawa – częściowe zdemaskowanie Szczypiorskiego w „Newsweeku” w roku 2006, kilka lat po jego śmierci, przeszło niemal bez echa. Tych kilka lat wystarczyło, aby o człowieka napompowanego przez michnikowszczyznę do rangi, bo ja wiem, współczesnego Żeromskiego, nie chciało się kłócić przysłowiowemu psu z kulawą nogą. Niech to służy za memento tym, których próżność wiedzie ku wysługiwaniu się medialnym potęgom.
Nie ma wątpliwości, że konfidentem bezpieki był Lesław Maleszka. I to konfidentem – ze znanych do tej pory – bodaj najbardziej przebiegłym i podłym. Uczestnicząc w krakowskiej opozycji nie tylko donosił na kolegów, ale pisał dla SB bardzo wartościowe analizy, pełne szczegółowych propozycji – który z kolegów opozycjonistów ma jakie słabe punkty, w jaki sposób najmocniej można go ugodzić. Czytając te raporty – opublikowane w jednej z książek wydanych przez IPN – można zauważyć, jak wyżywał się w nich, jak realizował jakąś niezwykłą pasję szkodzenia tym, którzy uważali go za przyjaciela z konspiracji i więcej, za swojego antykomunistycznego „guru”.
Tę pozycję guru zachował potem, aż do nieoczekiwanej demaskacji, w „Gazecie Wyborczej”.
„Maleszka był nie tylko świetnym dziennikarzem i redaktorem, ale i autorytetem moralnym. Uczył nas – mnie i Kasię Kolendę i całą grupę młodych dziennikarzy – myślenia o polityce” – wspomina Katarzyna Janowska. A wspomniana przez nią Kolenda-Zaleska stwierdza: „W»Gazecie Wyborczej«był kimś w rodzaju szarej eminencji, Michnik darzył go wielkim zaufaniem (…) Moje myślenie o lustracji było ukształtowane przez niego”. Roman Graczyk: „Adam liczył się z jego zdaniem jak mało z którym w»Gazecie«. Gdy przysyłałem tekst, Adam często mówił, że musi go też przeczytać Leszek i powiedzieć, co sądzi”.
Prawda o Maleszce wychodziła na jaw stopniowo. Po pierwszej odsłonie, gdy już wiadomym się stało, iż pracował on dla SB jako TW „Ketman”, Maleszka zamieścił w „Wyborczej” wzruszający tekst o swym upadku „Byłem Ketmanem”, w którym przyznał się do wszystkiego, co w tym momencie było już o nim wiadomo. Tekst był nieźle napisany, robił wrażenie, ksiądz Adam Boniecki zachwycał się nim naiwnie: „Ten tekst jest kryształowy. To nazwanie zła po imieniu a jednocześnie nieprzekreślenie człowieka”. Niestety, z czasem okazało się, że Maleszka był nie tylko Ketmanem, że pracował także pod trzema innymi pseudonimami, i ma na sumieniu znacznie więcej, niż znalazło się w „naukowej” pracy esbeka, która dostała się w ręce Bronisława Wildsteina i pozwoliła kapusia zdemaskować. Mimo to Lesław Maleszka, osobistą decyzją Adama Michnika, nadal pracuje w „Gazecie Wyborczej”, i ponoć nawet nadal do niej pisuje, choć jego nazwisko nie pojawiło się już na łamach.
Przypomnijmy, że wspomniany wyżej Roman Graczyk, jedynie za to, że nie zgodził się z linią „Wyborczej” w sprawie lustracji – nie w publicznym wystąpieniu, tylko na redakcyjnym kolegium – został z gazety natychmiast wylany. Jego ówczesna trudna sytuacja rodzinna nie była w najmniejszym stopniu powodem, aby tak litościwy dla Maleszki kolektyw pozostawił mu bodaj jakieś drugorzędne zajęcie, póki nie znajdzie sobie innego zarobku. Coś nam to mówi, co dla michnikowszczyzny jest złem mniejszym, a co niewybaczalnym. Agentem okazał się wreszcie ksiądz Michał Czajkowski. Kapelan „Gazety Wyborczej”, tak jak dwaj poprzedni, bliski przyjaciel i zaufany Michnika, lansowany przez niego na wielkiego odnowiciela polskiego Kościoła. Zdecydowany krytyk „Kościoła zamkniętego”, nietolerancji i antysemityzmu, niechętny płytkiemu, ludowemu katolicyzmowi, szermierz tolerancji i postępu, i tak dalej. Donosił przez kilkanaście lat, między innymi na księdza Popiełuszkę – dopiero zamordowanie bohaterskiego kapłana w roku 1986 stanowiło dla Czajkowskiego wstrząs, po którym współpracę zerwał. Nigdy jednak o niej nie powiedział, bez zażenowania pouczając Kościół i bliźnich z pozycji moralisty.