Widzę to nieco inaczej. Winą Adama Michnika, choć zapewne i jego tragedią, jest to, że moralistyka była dla niego tylko wyborem taktycznym. Staram się tu Państwu udowodnić, że wszystkie zasadnicze punkty jego nauczania, głoszonego po roku 1989 i stanowiącego podstawę redakcyjnej praktyki gazety, która na dziesięciolecie określiła myślenie dominującej części polskiej inteligencji, nie były skutkiem żadnych odruchów moralnych, postawienia „czucia i wiary” ponad szkiełko i oko mędrka, jakiegoś fanatyzmu prawdy czy słuszności. Były logicznym skutkiem racjonalnej analizy politycznej.
Racjonalnej – to nie znaczy trafnej. Wręcz przeciwnie, jako polityk Michnik był jedną wielką pomyłką. Rozeznał sytuację początków ustrojowej transformacji tak nietrafnie, że gorzej nie było można. Dostrzegł szanse i zagrożenia akurat nie tam, gdzie należało, wyciągnął z tego wnioski mające się nijak do rzeczywistości, ulegając na dodatek traumom, fobiom i sentymentom swoim i swojego środowiska. Nawet nie zauważył przy tym, że jest manipulowany przez tych, których uznał za nowych przyjaciół, i że swą moralistyką osłania ich tęgo cuchnące geszefty. Nie piszę tego, żeby się nad nim pastwić, po szesnastu latach to zbyt łatwe – stwierdzam po prostu fakt.
Michnik nie dlatego bronił komunistów przed odebraniem im majątków i rozliczeniami, nie dlatego ich wzmacniał, nie dlatego blokował lustrację i niszczył zwolenników dekomunizacji, że tak mu podszeptywał instynkt moralny. Przede wszystkim robił tak dlatego, że tak mu podpowiadały jego rachuby -że to potrzebne, aby władzę zdobyli i utrzymali ci, którzy będą ją sprawować najlepiej i poprowadzą Polskę we właściwym kierunku.
Ale zdając sobie sprawę, że jego najskuteczniejszą bronią jest pozycja najbardziej znanego opozycjonisty peerelu, jego martyrologia, jego zupełnie fantastyczny „pijar” męczennika i autorytetu, uprawiał politykę właśnie za pomocą sprowadzonych do roli narzędzi etyki i moralistyki.
Nieszczęście polegało na tym, że cele, które w ten sposób promował, były głęboko niemoralne. Moralizowanie wydaje się rzeczą prostą: „tak – tak, nie – nie”, jak to ujmuje Dobra Księga. Ale moralistyka Michnika i jego gazety to ciąg nieustających łamańców, wolt i wewnętrznych sprzeczności, gołosłownych deklaracji, pociągających za sobą treści zupełnie z nimi sprzeczne, pokrętnych wywodów, w demagogiczny sposób mających dowieść tez z gruntu absurdalnych, i nieustannego stosowania podwójnej miary wobec tego, co arbitralnie uznane za słuszne, i tego, co uznane za niesłuszne. Prawdziwa moralistyka wpływa na odbiorcę tak, że pod jej wpływem człowiek inteligentny, poznawszy podstawowe założenia, sam bez trudu wydedukuje, co powinien sądzić o takich czy innych przypadkach konkretnych. Wyznawca michnikowszczyzny musi natomiast nieustannie oglądać się na swoje autorytety, żeby wiedzieć, co powinien myśleć, kto tu słuszny, a kto niesłuszny. Zamiast prostych i jasnych wskazań otrzymuje maskujące sprzeczności gładkie zdanka, magiczne formułki, w stylu „nie wyrzekliśmy się marzeń, ale wyrzekliśmy się złudzeń” czy cytowanego już „dla zbrodniarza nie może być bezkarności, ale może być wielkoduszność”.
Michnik postanowił więc argumentami moralnymi bronić rzeczy głęboko niemoralnych. Broniąc, z politycznej kalkulacji, kłamstwa, niesprawiedliwości, zła – starał się udowodnić, że są one właśnie prawdą, sprawiedliwością i dobrem. To właśnie stanowi o fenomenie. W dziejach społeczeństw pełno było chybionych politycznych rachub, błędnych analiz, nadętych wielkości i obłudników strojących się w szaty autorytetów. Nie brakło też przykładów masowej demoralizacji i zaniku elementarnej zdolności odróżniania dobra od zła. Ale takiego czegoś, jak niemoralna moralistyka Michnika, na taką skalę, z takim społecznym rezonansem – nie było. Nie było sytuacji, aby tak liczna grupa, jaką jest pokaźny odłam polskiej inteligencji ostatnich dziesięciu lat, tak ochoczo brnął w kłamstwa pod hasłem dążenia do prawdy i godził się na powszechną krzywdę ofiar i nagradzanie oprawców pod hasłem sprawiedliwości!
Ale też, rzecz pocieszająca: jeśli już na samym wstępie tej książki mogłem napisać, że Michnik jest dziś człowiekiem przegranym, choć miał w ręku wszystko, co tylko do zwycięstwa niezbędne – praktyczny monopol na prawdę i słuszność, możliwość reglamentowania dostępu do debaty publicznej, powolnych sobie ludzi na najwyższych stanowiskach w państwie – to właśnie dlatego, że na dłuższą metę moralność oparta na niemoralności zwyciężyć po prostu nie może.
Przegrał, nie ma już tych wpływów, dajcie mu spokój, przestańcie się nad nim pastwić, powiadają dziś półgębkiem jego wczorajsi pomagierzy od zakłamywania spraw i rugowania ze zbiorowej pamięci zła komunizmu. Ależ tu pastwienie się nie ma nic a nic do rzeczy!
Tu – pozwólcie, że się raz jeszcze odwołam do gorzkiej bajki Jewgienija Szwarca – nie wystarcza, że smok został pokonany w rycerskim pojedynku i zabity. Trzeba jeszcze tego smoka zabić w duszy każdego z jego poddanych.
No, coś tam może jest na rzeczy, słyszę, jak powiadają niektórzy z Państwa, ale tu żeś już pan przesadził. Zakłamywanie, brnięcie w kłamstwa – no, stawiać takie zarzuty Adamowi Michnikowi to już gruba przesada!
A ja się wcale z tych sformułowań nie zamierzam wycofywać, i więcej – nie przypadkiem użyłem ich właśnie tutaj. Bo nie ma lepszego przykładu, na którym można udowodnić, jak michnikowszczyzna fałszowała rzeczywistość, niż to, kim byli konfidenci peerelowskiej bezpieki, i czym może, a czym nie może być lustracja.
„Od początku byłem przeciwnikiem lustracji. Powód jest prosty: na podstawie teczek zgromadzonych przez UB i SB nie da się dociec prawdy o danym człowieku. Teczki oraz zgromadzone w nich dokumenty kłamią i dla kłamliwych celów zostały zgromadzone. Miały służyć między innymi szantażowi, zatem zawierają sfabrykowane donosy, fotografie, taśmy magnetofonowe” – pisze Michnik w roku 1992.
Niewątpliwie, to bardzo słuszna uwaga, że na podstawie teczek SB nie da się dociec prawdy o danym człowieku. Pytanie, czy w ogóle, a jeśli, to na jakiej podstawie, można jej dociec? Ileż to żon przeżyło ze swym ślubnym wiele lat w przekonaniu, że wie o nim wszystko, albo odwrotnie, iluż to mężów… A ilu pisarzy było całkiem innymi ludźmi w prawdziwym życiu, niż można by dociekać na podstawie ich twórczości. Albo… Tak, ale przypadkiem nie jesteśmy na seminarium filozoficznym, więc zamiast kwestią poznawalności ogólnej prawdy o danym człowieku zajmijmy się może problemem nieco bardziej konkretnym: czy na podstawie teczek można dociec, czy dana osoba była Tajnym Współpracownikiem SB.
Otóż można, bo teczki TW do tego właśnie służyły, aby trzymać w nich dokumentację ich działalności, od pierwszego do ostatniego donosu.
Tezę, jakoby teczki „miały służyć między innymi szantażowi” i tym samym zawierały „sfabrykowane donosy, fotografie, taśmy”, można obronić tylko dzięki przezornemu użyciu przez Michnika zwrotu „między innymi”. Ale później Michnik zatracił tę przezorność i wielokrotnie twierdził, że ubeckie archiwa to przede wszystkim – jeśli nie wyłącznie – „komprmateriały”. Powtarza tę tezę także w dużym, jubileuszowym tekście na dziesięciolecie „Gazety Wyborczej”, powtórzonym potem w książce: „O przydatności obywatela do pracy w administracji nie mogą decydować papiery gromadzone przez funkcjonariuszy komunistycznej Służby Bezpieczeństwa… Te papiery gromadzone były jako instrument policyjnego szantażu; to były kompromaty – materiały zbierane po to, by móc kompromitować ludzi dla władzy niewygodnych”.
Można by sądzić, że SB była czymś w rodzaju redakcji tabłoidu. Otóż nic podobnego – i Adam Michnik doskonale o tym wie. Obraz, jaki naszkicował choćby w cytowanym wyżej akapicie, jest fałszem, obliczonym na tych, którzy nie mają pojęcia o podstawowych sprawach. Więc wyjaśnijmy: SB gromadziła swe archiwa dla siebie samej. Nikt spoza SB nie miał do jej teczek nigdy wglądu. Gromadziła je po to, aby pomagały jej w prowadzeniu rozmaitych śledztw i operacji. Tak, jak policja nie tworzy kartotek po to, żeby za ich pomocą mafię skompromitować, tylko po to, żeby ją rozbić – tak SB „rozpracowywała” środowiska wrogie socjalizmowi. „Haki” zbierała tylko przy okazji.
To prawda, że wśród różnych metod działania ubecji było także sporządzanie rozmaitych fałszywek. Ale fałszywki służyły ubecji do oszukiwania innych. Ona sama doskonale wiedziała, co sfałszowała, i nigdy nie wsadzała tego do teczek swoich TW.
Oczywiście, bezpieka węszyła za wszystkim, co mogło być przydatne do „pracy operacyjnej”. Jeśli udało się jej nakryć „figuranta” (w ubeckim żargonie – osobę rozpracowywaną) na pozamałżeńskim romansie, na homoseksualizmie czy braniu narkotyków, skrzętnie takie sprawy notowała. Andrzej Friszke, członek kolegium IPN, związany z „Więzią”, a więc bliższy raczej michnikowszczyźnie niż lustratorom, poproszony został pod koniec sierpnia 2006 przez „Rzeczpospolitą” o skomentowanie publikacji w „Dzienniku”, w której – bez nazwisk – pojawiały się wątki rozmaitych ekscesów obyczajowych ludzi z podziemia. Friszke, wobec wspomnianego artykułu bardzo krytyczny, powiedział wtedy: „Opisane w nim [tj. w artykule „Dziennika«] przypadki autor albo całkowicie zmyślił, albo przejrzał ogromną ilość materiału, żeby wyłowić z niego»smaczki«, które pasowały mu do tezy. Przeczytałem kilkaset teczek i wiem, że trzeba się bardzo natrudzić, żeby natrafić na choćby jeden casus podobny do opisanych w»Dzienniku«. Oczywiście (…) Służba Bezpieczeństwa chętnie zbierała kompromitujące materiały na działaczy opozycji i notowała sobie takie fakty albo plotki. Jeśli mogły posłużyć do zdezawuowania kogoś… Ale nie są to bynajmniej rzeczy nagminne. A tekst w»Dzienniku«sugeruje, że tak właśnie wyglądało życie codzienne opozycji. To jest obraz kłamliwy… Trzeba mieć dużo złej woli, żeby skonstruować taki opis”.