Proszę zwrócić uwagę, że z trzech wymienionych wcześniej autorytetów michnikowszczyzny, zdemaskowanych jako TW, żaden nie był zastraszony czy złamany. To znaczy, podawał się za takowego Maleszka, ale w oczywisty sposób kłamał. Podwójne życie i zwalczanie opozycji pod pozorem działania w niej było dla tego człowieka, jak widać z dokumentacji jego konfidenckiej kariery, prawdziwą pasją, dostarczało mu jakichś adrenalinowych dreszczy, porównywalnych z tymi, które musiał odczuwać sławny Jewno Azef. Ksiądz Czajkowski puścił się na współpracę z władzą, szukając wsparcia dla swych pomysłów na reformowanie i „otwieranie” Kościoła, z którymi nie był zbyt dobrze postrzegany przez większość duchownych, a zwłaszcza hierarchów. Andrzej Szczypiorski, człowiek ogromnej pychy i ambicji, a zarazem literat bardzo mierny, sprzedał się dla zaszczytów, dla przekładów, promocji i klaki.
Stereotyp konfidenta jako człowieka złamanego przemocą, zaszczutego, zwykle łączy michnikowszczyzna z innym mitem – jakoby bezpieka pozyskiwała TW tylko w środowiskach opozycyjnych. Tak wiec TW to ktoś, kto walczył o ojczyznę, poświęcił się -cóż, złapali go i zeszmacili esbecy, ale przynajmniej próbował. Dlaczegóż on ma się znaleźć pod pręgierzem opinii publicznej, pyta rozdzierająco michnikowszczyzna, aby potępiali go ci, którzy nic nie robili, tylko siedzieli podekowani w domach?
W rzeczywistości akurat w opozycji bezpieka miała współpracowników raczej mało i to głównie pośród ludzi „obsługujących” opozycjonistów – na przykład poprzez ich nocowanie – niż z grona samych aktywnych działaczy. Oczywiście, nie można wykluczyć, że był ktoś taki także i wśród liderów. Udawało się to służbom w innych krajach, mogło się udać i u nas. Taki wysoki rangą współpracownik byłby na pewno zbyt ważny, aby zakładać mu teczkę, żądać odręcznego zobowiązania czy podpisywania kwitów. Rozmowy byłyby prowadzone przez wysokiego rangą funkcjonariusza, a notatki z nich traktowane jako ściśle tajne i przeznaczone tylko dla najwyższego kierownictwa. Przy takich rozmowach trudno by było zresztą wyznaczyć granicę pomiędzy agenturalnością a polityczną grą, czy swego rodzaju negocjacjami. Nie można oczywiście wykluczyć, ale – nawet jeśli komuniści mieli w opozycji kogoś takiego, nie zmienia to faktu, iż stopień jej zinfiltrowania nie był tak wielki, jak by można sądzić z dzisiejszych przechwałek ubeków na łamach Urbanowego szmatławca. Archiwa pokazują, że większość swych informacji o opozycji czerpała SB nie z agentury, a ze środków technicznych, podsłuchów telefonicznych i pokojowych, z przechwytywania korespondencji.
Według ustaleń historyków, najbardziej naszpikowane agentami były duchowieństwo, główny wróg peerelu, na nękanie i szpiegowanie którego bezpieka nie szczędziła sił ani środków, następnie środowisko dziennikarzy, palestra, kręgi naukowe i artystyczne. Bezpieka, o czym się dziś zapomina, istniała nie tylko po to, by zwalczać opozycję (co by w takim razie miał do roboty niemiecki urząd Gaucka, przecież w NRD żadnej opozycji nie było), ale przede wszystkim po to, by kontrolować, co się myśli i mówi w społeczeństwie, szczególnie w jego kręgach opiniotwórczych. I lubiła być dobrze poinformowana.
Nie ma więc realnych podstaw stosowany przez michnikowszczyznę moralny szantaż, że kto domaga się ujawniania konfidentów, chce zniszczyć i zbrukać piękną historię „Solidarności”, jedną z ostatnich rzeczy, z jakich możemy być dumni; osobiście zresztą sądzę, że bruderszafty Michnika, jego głośne tournee po Paryżu z Jaruzelem i demonstracyjnie okazywana atencja dla innych prominentnych komunistów zbrukały mit „Solidarności” o wiele bardziej, niż mogłoby to zrobić znalezienie nawet kilku agentów wśród jej liderów. Nie jest także prawdą, jakoby rozliczanie agentów było na rękę postkomunistom, bo ich ta sprawa nie dotyczy. Owszem, instrukcja z lat siedemdziesiątych zakazywała werbowania TW wśród członków partii, ale w czasie stanu wojennego i po nim mało kto się już tym w bezpiece przejmował. Zresztą, rzecz jest oczywista – gdyby postkomuniści uważali lustrację za korzystną dla siebie, to by ją popierali, a senator Jarzembowski domagałby się w ich imieniu zwiększania, a nie zmniejszania budżetu IPN. Z faktu, że w tej kwestii, jak i w wielu innych, solidaryzowali się zawsze z michnikowszczyzną, płynie wniosek oczywisty.
To absurdalne, żeby ujawniać ofiary – to znaczy konfidentów – jeśli ci, którzy ich łamali, szantażowali i torturowali, pozostają nieznani, głosi inny antylustracyjny argument michnikowszczyzny. Chce się zapytać – ale dlaczego pozostają nieznani? Jeśli zabrakło do ich ujawnienia woli politycznej – także ze strony partii powiązanych z Michnikiem – to czyż taka medialna potęga, jak „Gazeta Wyborcza”, nie mogła przedsięwziąć czegoś, aby społeczeństwo poznało prawdę o tych, którzy szantażowali i torturowali? Bo pamiętam, że kiedy inna gazeta ujawniła, jak się obecnie nazywa i gdzie pracuje jeden z morderców księdza Popiełuszki, w „Wyborczej”, jak zwykle, znaleziono dla niej tylko wyrazy moralnej przygany. W porządku, spróbujmy wziąć za dobrą monetę zapewnienie Michnika z tekstu opublikowanego w 1992, że choć nazwiska powinny jego zdaniem pozostać utajnione na pięćdziesiąt lat, to jednak należy „obnażyć cały mechanizm zbrodni i terroru, draństwa jednych i krzywdy drugich”. Nie sposób nie zapytać: to dlaczego przez tyle lat nigdy nie zrobił redaktor Michnik niczego, literalnie niczego, co by szło w tym kierunku? Wystarczało zlecić któremukolwiek z setek zatrudnianych przez gazetę dziennikarzy: opisz ten cały mechanizm i go obnaż. A potem to wydrukować. Co stanęło na przeszkodzie? Dlaczego komunistyczne zbrodnie kończą się w świecie przedstawianym przez gazetę Adama Michnika na roku 1976, a o stanie wojennym pisze się wyłącznie w kontekście „martyrologii” tych, którzy ku straszliwej męce sumienia musieli go wprowadzić i wykonać?
Nazwiska pracowników UB i SB są stopniowo ujawniane przez IPN, niebawem doczekamy się doprowadzenia listy do lat osiemdziesiątych. Dzieje się to przy zajadłym oporze Głównego Inspektora Ochrony Danych Osobowych. Nie przypominam sobie, by „Wyborcza” kiedykolwiek potępiła za to GIODO lub postulowała zmianę dającej się tak niefortunnie interpretować ustawy o ochronie danych osobowych. W związku z tym zapewnienia Michnika „amnestia tak, amnezja nie” należy uznać za jeszcze jedno z jego gołosłownych hasełek maskujących, a argument „nie ujawniajmy ofiar, skoro oprawcy pozostają nieznani” za obliczony nie na ujawnianie nazwisk oprawców, tylko na ukręcenie całej sprawie łba.
Michnikowszczyzna, wzorem swego bohatera, starała się przekonać, że „szukanie agentów” to rodzaj igrzysk. Igrzysk niesmacznych. Że to igrzyska dla motłochu, który uwielbia ściągać z piedestałów i poniżać autorytety, robota jakichś paranoików, lubujących się w roztrząsaniu „kloacznych nieczystości”, a wreszcie metoda podłej walki politycznej, którą posługują się „radykałowie ostatniej godziny” – tacy, co to nie byli odważni, gdy był na to czas, a teraz chcą unurzać w błocie prawdziwych, zasłużonych przywódców opozycji, żeby zająć należne im po sprawiedliwości miejsce u steru państwowej nawy. Ze sprawy lustracji uczynił Michnik problemat moralny – wałkowane po tysiąc razy pytania, czy godzi się, czy mamy prawo, czy to etycznie – oraz spór estetyczny, w którym bezustannie powtarzają się stwierdzenia o ubeckim szambie i babraniu się w nieczystościach, oraz deklaracje coraz to innych autorytetów, że one żadnych teczek ciekawe nie są.
Michnikowszczyzna nie przyjmuje oczywistego argumentu, że lustracja to kwestia bezpieczeństwa państwa, że były TW na wysokim stanowisku daje możliwość wpływania na najważniejsze decyzje tym, którzy mają w ręku dowody jego agenturalności. Michnik z tym argumentem nawet nie próbuje polemizować. On go, swoją metodą, po prostu wykpiwa: „Taki agent może być szantażowany, powiada senator Romaszewski – pisze Michnik w roku 1992 – dlatego trzeba ujawnić jego teczkę. Ale przecież szantażowany może być nie tylko agent UB czy SB. Szantażowany może być homoseksualista -to może należy jeszcze ujawnić teczki homoseksualistów? Szantażowana może być żona, która ma kochanka – to może ujawnić teczki wszystkich żon? Dodajmy wreszcie, że szantażowane mogą być kobiety, które dokonały aborcji. Słowem, jeżeli się przyjmuje, że trzeba wykluczyć z polityki wszystkie potencjalne ofiary szantażu, to w konsekwencji przyznaje się policji wprost nieograniczone możliwości”.
Czy mam wierzyć, że Adam Michnik nie słyszał nigdy o obyczaju krajów cywilizowanych poddawania kandydatów na wysokie stanowiska czemuś, co z angielska zwie się „procedurami clearingowymi” – czyli właśnie po prostu lustracji?
Jeden przykład. Był wśród wiernych towarzyszy Aleksandra Kwaśniewskiego niejaki Zbigniew Sobótka. W wypełnionym służbą partii życiorysie zabrakło mu czasu na zrobienie matury, ale jako szef organizacji partyjnej w Hucie Warszawa uczynił z niej nader sprawną strukturę. Tak sprawną, że, jak wspomina w rozmowie z Torańską peerelowski minister kultury, Józef Tejchma, kiedy tylko wychylił się wśród twórców jakiś odrobinę bardziej niezależny literat, kiedy powstał jakiś nieco mniej komunistyczny film, zaraz na biurkach partyjnych decydentów lądowały spontaniczne rezolucje oburzonej klasy robotniczej, właśnie z Huty Warszawa. Hutnicy domagali się, aby wrogom socjalizmu i robotnika przykręcić śrubę, a decydenci, oczywiście, ochoczo wolę ludu spełniali. W podzięce za tę sprawność Sobótka w ślad za swymi mocodawcami zrobił karierę w III RP, złamaną dopiero po sławnej „aferze starachowickiej”, kiedy to jako wiceminister spraw wewnętrznych ostrzegł mafiosów z tego miasteczka, przez skolegowanych kumpli z partii, o szykowanej przeciwko nim akcji policyjnej. Został nawet skazany, ale ani dnia nie przesiedział, ułaskawiony natychmiast przez Aleksandra Kwaśniewskiego.