Выбрать главу

Trudna może dla dzisiejszego czytelnika do zrozumienia niezwykłość zjawiska michnikowszczyzny polega na tym, że sprzedaż tygodnika faktycznie załamała się i nigdy już nie wróciła do poprzedniego poziomu. Nie był to stopniowy spadek, który świadczyłby o rozczarowaniu czytelników, tylko gwałtowne załamanie, z numeru na numer. Pytałem o wspomnienia z tych czasów wiele osób, wszystkie przyznały zgodnie, że od momentu mianowania Kaczyńskiego tygodnik związku został obłożony skuteczną anatemą i samo przyznanie się do jego czytania stało się deklaracją jednoznacznie prawicowego światopoglądu.

Zresztą nie tylko ten tygodnik. Podczas głośnej wizyty na Litwie (głośnej, bo Kuroń i Michnik oburzyli miejscowych Polaków, potępiając, jako nacjonalizm, ich starania o wolność używania własnego języka i rozwijania polskiej oświaty) do redaktora naczelnego „Wyborczej” podszedł dziennikarz świeżo wtedy założonego, konserwatywnego dziennika „Czas”. Podszedł, zagadał, rozmowa zapowiadała się doskonale, dopóki dziennikarz nie powiedział, skąd jest. Wtedy, jak opisuje, Michnik cofnął się o krok, twarz wykrzywił mu grymas żywiołowej nienawiści, zacisnął zęby i przez chwilę wydawało się jego rozmówcy, że zostanie opluty – ale Michnik tylko obrócił się gniewnie na pięcie i odszedł bez słowa. Konsekwentnie tłumaczę tu wybory podejmowane przez Michnika racjonalnymi, choć błędnymi kalkulacjami. Ale przecież każdy, kto go czytuje, a zwłaszcza kto go widział w akcji, wie doskonale, że naczelny „Wyborczej” nie jest w najmniejszym stopniu typem człowieka chłodnego, ważącego słowa i kontrolującego swe zachowania. O, bynajmniej! Michnik łatwo wpada w gniew, krzyczy i zaperza się, ale i odwrotnie – jeśli kogoś zdecyduje się popierać, to i od razu demonstruje do niego żywiołową miłość, obściskuje się na niedźwiadka i nie zna umiaru w pochwałach. Co go zresztą gubi – w końcu inaczej zupełnie oceniano by jego zmianę stosunku do komunistycznych generałów, gdyby ograniczała się ona do politycznych argumentów na rzecz abolicji, a nie łączyła się ze wspólnym piciem wódki, ekscesami w rodzaju „odpieprzcie się od generała” czy mianowanie Kiszczaka „człowiekiem honoru” i wylewnym okazywaniem przyjaźni nawet w momencie tak do tego niestosownym, jak proces morderców z „Wujka”, w którym Michnik występował jako świadek, a Kiszczak jako oskarżony.

Sprzeczność? Zapewne, ale wpisana w duszę. O ile mi wiadomo, wśród ludzi szczerze go podziwiających panuje opinia, że „Michnik po prostu jest wariat – kochany, cudowny, ale wariat” (nieważne, kogo konkretnie tu zacytowałem); jeśli odrzucić przymiotniki, mogę się z nią zgodzić. Podziemie pełne było – jeśli używać tego słowa w takim właśnie, jak wyżej, specyficznym znaczeniu – wariatów. Mało kto normalny puszczałby się na takie wariactwo, jakim było w peerelu działanie w opozycji, pisanie listów otwartych, organizowanie samopomocy i tak dalej, wiedząc przecież, że nic konkretnego to przynieść nie może, to znaczy, z konkretów najwyżej tyle „że to się znowu skończy więzieniem”, jak śpiewał Kelus. Ale w wypadku Michnika będę się jednak upierał, że jego „wariactwo” jest kontrolowane, że nie kieruje się on irracjonalnymi porywami serca, tylko pewną polityczną przebiegłością. Tak go Pan stworzył, że nie umie być letni, tylko albo kocha, albo nienawidzi, ale jednak kogo nienawidzi a kogo kocha wynika Z kalkulacji, uczucia przychodzą potem.

Relacja dziennikarza krakowskiego „Czasu” – wydrukowana – podobna jest do wielu innych, które znam z osobistych rozmów. Wobec mediów łamiących jego monopol na wyrokowanie, co dobre, a co złe, Michnik nie próbował nawet kryć swej żywiołowej niechęci. Traktował je nie jak konkurencję, ale jak wrogów – kto nie był z nim, był przeciwko niemu, nawet jeśli nie wiedział, że „wpierdolił się w jego działkę”. A skoro Michnik walczył o dobro, o Polskę europejską, otwartą, tolerancyjną -to o co mogli walczyć ludzie się z nim niezgadzający? O wszystko, co najgorsze. O zamienienie naszego kraju w skansen nienawiści, ksenofobii i antysemityzmu.

To nie jest bynajmniej osobnicza przypadłość Adama Michnika. Tak mniej więcej zwykli myśleć wszyscy liderzy, których mentalność ukształtowała walka w podziemiu. My i oni – my to dobro, oni to zło. Nie ma miejsca na szarości, półcienie, a już zwłaszcza na pogodzenie się, że ktoś, kto nie ma racji, mimo to ma prawo się swych błędów trzymać. To znaczy, werbalnie można mu takie prawo przyznać. Ale co z tego, poza gołosłowiem, wynika? Przecież jeśli ktoś wyznający błędne poglądy zaczyna je realizować, to znaczy, że zaraz narobi zła. Może i nieświadomie – w swych najostrzejszych politycznych atakach Michnik wielkodusznie przyznaje Kaczyńskim, Macierewiczowi czy Olszewskiemu, że może i chcą dobrze i nie rozumieją, do jak strasznych skutków by doprowadzili, gdyby im na to pozwolić – ale obiektywnie po prostu nie można, nie wolno pozwolić, żeby swobodnie rozpowszechniali swoje miazmaty. Dajcie takiemu Macierewiczowi, który może nawet i chce dobrze, ale co tam po chceniu, nagłośnienie, dajcie mu przemówić do mas (tak sobie rekonstruuję tok myśli Michnika z czasów, powiedzmy, batalii przeciwko Olszewskiemu), a co się stanie? Wiadomo, już tę wizję wielokrotnie cytowałem: nacjonalizm, spirala nienawiści, szubienice, potem szubienice dla tych, którzy stawiali szubienice… Czy można na to pozwolić? Zasady? Owszem, zasady, oczywiście, generalnie są słuszne, ale sytuacja jest wyjątkowa!

Sytuacja zawsze jest wyjątkowa. Lech Kaczyński – w chwili, gdy piszę te słowa, prezydent RP – mówił czy pisał na początku lat dziewięćdziesiątych, że Michnik zwykł zachowywać się jak oprych, który wyrywa człowiekowi portfel, głośno krzycząc „łapać złodzieja!”. Jeśli popatrzeć na jego działalność powierzchownie, to można faktycznie takie wrażenie odnieść. Z jednej strony upaja się własną tolerancją, powtarzając za Wolterem „nienawidzę tego, co mówisz, ale oddam życie, abyś mógł to mówić” – z drugiej, jeśli ktoś mówi nie po jego myśli, staje na głowie, żeby mu zatkać gębę. Zdanie odmienne można tolerować tylko jeśli jest odmienne w niewielkim stopniu i głoszone przez kogoś, za kim nie stoi realna siła. Ciekawym polecam długaśny wywiad, jaki przeprowadził z Michnikiem Tomasz Wołek, człowiek przez pewien czas uważany za jego ideowego przeciwnika, ale przecież szalenie mu życzliwy, podkreślający wręcz, że różnice między nimi nie dotyczą spraw fundamentalnych, ale niuansów. Ten wywiad – przedrukowany w książce „Diabeł naszego czasu” – pokazuje, jak Michnik gotów jest, żeby się z nim Wołek czy Hall nie zgadzali ogólnikowo, ale kiedy zaczyna być mowa o sprawie konkretnej (wykorzystaniu przez opozycję pielgrzymki papieskiej), tolerancja Michnika kończy się jak nożem uciął, a zaczyna wrzask. Słowem, masz prawo mieć inne zdanie ode mnie, ale tylko wtedy, gdy z tego twojego innego zdania nic nie wynika.

Hipokryzja? Raczej skutek najgłębszego jakie tylko można sobie wyobrazić przekonania o własnej słuszności, i to połączonego z determinacją, żeby zaradzić dostrzeganemu złu bez względu na koszta. Takie przekonanie daje siłę do rzucania się z motyką na słońce i nieliczenia się ze szkodami, jakie się przy tym poniesie samemu. Ale, niestety, takie przekonanie pozwala się też z góry rozgrzeszyć, że zapobiegając najgorszemu, złamie się zasady i kogoś rozdepcze.

Po cóż szukać lepszego przykładu – pisałem tę książkę, obserwując boje, jakie toczył z Układem jeden z głównych, jeśli nie główny oponent Michnika, po raz pierwszy od lat piętnastu zwycięski – Jarosław Kaczyński. I niech mnie kaczki zdepczą (bez żadnych aluzji do nazwisk), jeśli dzieje jego rządów i „budowania IV Rzeczpospolitej”, które to pojęcie zaczęło wskutek owych rządów brzmieć ironicznie, nie przypominają bojów Michnika niczym lustrzane odbicie. Podobnie jak Michnik, Kaczyński osiągnął w pewnym momencie już prawie wszystko. I nie wystarczyło mu to, musiał zdobyć jeszcze więcej – bo przecież walczył z Układem. Wszystkie istotne punkty w państwie musiał mieć obsadzone swoimi ludźmi – granice politycznego kompromisu kończyły się na wypuszczeniu spod kontroli Ministerstwa Sportu. Słowa „swoi ludzie” w tym przypadku nie oznaczają nawet ludzi z własnej partii, choć jej szeregi były nieustająco czesane i sprawdzane pod kątem lojalności wobec prezesa. Układ jest przebiegły – taki Marcinkiewicz, na przykład, wydawał się swój, ale zaczął podejmować jakieś nieskonsultowane decyzje i trzeba go było odwołać. Na szefa PZU, jednej z największych polskich instytucji finansowych poszedł więc adwokat, który nigdy nie zarządzał niczym większym od swojej kancelarii. Na ministra skarbu kolega ze studiów, na szefową telewizyjnej anteny znajoma mamy z rekolekcji. Że nie mają o tym pojęcia? Trudno, ci, co mają pojęcie, są z Układu. Na dodatek adwokat był umoczony w przekręty, a kolega od Skarbu okazał się mieć w życiorysie dość wysoką funkcję w PZPR. Że to ma się nijak do głoszonej odnowy moralnej? Kto tak mówi, ten widać jest też z Układu. Potem koalicja z szemranym typkiem skazanym pięcioma prawomocnymi wyrokami – nie protestować, to konieczność, walczymy z Układem! Potem wyciąganie spod tego typka jeszcze bardziej szemranej posłanki, na dodatek głupiej jak kilo kitu paniusia skazana za fałszowanie podpisów, z wykształcenia szefowa punktu skupu mleka, stawia warunek, żeby ją zrobić wiceministrem? Nie ma problemu, mamy dużo stanowisk, a żeby wygrać z Układem potrzebujemy sejmowej większości za każdą cenę. Komu się nie podoba, kto się ośmielił to nagrać, pokazać w telewizji, ten niewątpliwie był inspirowany przez Układ!

Fakt, że mówienie o Układzie nie jest bezzasadne – co starałem się w paru miejscach tej książki udowodnić – to jedno, a ocena tej sekwencji zdarzeń to drugie. Michnik przecież też nie zmyślił sobie tego, że w Polsce istnieje antysemityzm, istnieje jakiś obskurantyzm i szowinizm – on tylko potraktował to zagrożenie tak przesadnie, i wyciągnął z niego tak daleko idące wnioski, że ostatecznie, aby nas uchronić przed nacjonalizmem, otworzył drogę do recydywy komunizmu (rozumianego oczywiście jako rządy PZPR-owskiej mafii, a nie jako ideologia), a chcąc ustrzec debatę publiczną przed „dyskursem nienawiści” praktycznie ją uniemożliwił. Po roku budowania IV Rzeczpospolitej nie zdziwię się wcale, jeśli skutek będzie taki, że Kaczyński zlikwiduje Układ, ale razem z wolnym rynkiem, parlamentaryzmem i wolnością mediów.