Выбрать главу

Wspomniany już krakowski „Czas”, dzięki zastrzykowi gotówki, zainwestowanej przez Szwedów – reklamom, zdrapkom i ogólnemu uatrakcyjnieniu pisma – zdołał na czas dłuższy osiągnąć pierwsze miejsce pod względem zasięgu w swoim regionie. Był najchętniej czytaną i najchętniej kupowaną gazetą w Małopolsce. I – zbankrutował. Przedziwne, prawda? Ktoś by powiedział, że gazeta bankrutuje, kiedy traci czytelników, ale kiedy właśnie ma ich więcej niż konkurencja, to powinna prosperować.

Ale zagadka wyjaśnia się, gdy przejrzymy w bibliotece roczniki gazety. Żadnych reklam! Najbardziej poczytna gazeta w regionie w ogóle nie interesowała reklamodawców. Ot, dał ogłoszenie jakiś cukiernik czy szewc, który się pewnie identyfikował z konserwatywną tradycją, do której gazeta nawiązała. Ale przecież wiadomo, że nie z tego gazety żyją.

Wiadomo też, że nie żyją ze sprzedaży. Trudno dokładnie powiedzieć, jaką część wpływów może ona zapewnić – Związek Reklamy chwalił się kiedyś, że gdyby nie reklamy, to przeciętna gazeta musiałaby kosztować dziesięć razy więcej. To by znaczyło, że od reklamodawców zależy dziewięć dziesiątych dochodu gazety. Może to przesada, może nie.

A najlepsi reklamodawcy to oczywiście firmy wielkie. Banki, fundusze ubezpieczeniowe, dilerzy samochodowi. Problem w tym, że wielkie firmy, nawet prywatne, międzynarodowe koncerny, są zarazem najbardziej podatne na polityczne sugestie. Bo interesy idą lepiej, jeśli ma się dobrze z władzą. Zwłaszcza w kraju, gdzie gospodarka wciąż jest w ogromnym stopniu zależna od kaprysów administracji. Żeby te interesy szły jeszcze lepiej, dobrze jest w lokalnym oddziale swej firmy mieć ludzi w danym kraju ustosunkowanych, znających posłów, ministrów, mających przechodzone dojścia, najlepiej takich, którzy sami byli kiedyś ministrami lub sekretarzami. Zatrudnia się ich zwłaszcza w działach pijaru i reklamy. Na prywatny użytek obserwuję od lat te działy w wielkich firmach, krajowych i zagranicznych, i uważam ich politykę personalną za wskaźnik układu sił na scenie politycznej znacznie lepszy od prasowych sondaży. Jeśli nagle koncerny zwalniają ludzi związanych z jednym środowiskiem, a zatrudniają ludzi z drugiego, to znak, że idzie u władzy zmiana. Nie muszę mówić, że w okresie, w którym budowany był na wiele lat polski ład medialny, ze świecą szukać by w tych gremiach człowieka, który by nie miał jednoznacznych konotacji po stronie SLD albo UD i KLD. Dopiero sukces AWS wprowadził tam nieco inne towarzystwo, rodem głównie ze struktur związkowych, które w ułomnym opisie polskiej sceny politycznej przywykło się nazywać prawicą, choć trafniejsze było wymyślone przez Kaczyńskiego określenie „TKM” (czyli, jak wszyscy pamiętają, „Teraz, Kurwa, My”).

Skoro nie zdołał zdobyć reklam lider w swym regionie, jakim był „Czas”, cóż mówić o „Spotkaniach”, o obłożonym środowiskową anatemą „Tysolu” czy o dzienniku „Nowy Świat”. Cóż się dziwić upadkowi „Życia” po wydrukowaniu przez nie tekstu „Wakacje z agentem”, oskarżającego samego Aleksandra Kwaśniewskiego o to, że w trakcie wypoczynku w rządowym ośrodku w Cetniewie spędzał czas razem z rosyjskim szpionem, Ałganowem. Jeśli wierzyć podanym wyżej danym, to żeby po takiej publikacji gazeta wyszła na swoje, jej nakład musiałby wzrosnąć dziesięciokrotnie – trudna sprawa. Skoro przy tym jesteśmy – materiał „Życia” o wakacjach z Ałganowem przygotowany był wspólnie z „Dziennikiem Bałtyckim”, należącym już wtedy do wydawcy niemieckiego, i opublikowany jednocześnie w obu gazetach. Niemiecki właściciel „Dziennika” natychmiast pofatygował się do Polski, wylał naczelnego i dziennikarza, który tekst napisał, złożył wizytę Kwaśniewskiemu z solennymi przeprosinami, i „Dziennik”, w przeciwieństwie do „Życia”, z reklamami nie miał kłopotów.

Oczywiście, nigdy też nie miała z nimi kłopotu „Gazeta Wyborcza”.

Gdybym to napisał jeszcze kilka lat temu, zanim sytuacja na naszym rynku mediów wreszcie się powoli zmieniła, i gdyby któryś z szanownych pióropałkarzy Michnika raczył wtedy zwrócić na mój tekst uwagę, to wiem doskonale, w jaki sposób by to zrobił. Na użytek swoich paru setek tysięcy czytelników, którzy – mógłby tego być pewien – moich słów nie czytali i na pewno po nie nie sięgną, bo nigdzie nie przeczytają, że warto, zakpiłby: no proszę, Ziemkiewicz (nawet by może napisał „Rafałek”, żeby czytelnik nie miał wątpliwości, że mowa o jakimś pętaku) łka – albo raczej by napisał – skamle, jakich to rzekomo krzywd doznała prawica, płacze, trzymając się za obitą pupę, jakie to rzekomo straszny Michnik jemu i jego kolegom zrobił kuku, odcinając im przez swe masońskie kontakty pieniążki z reklam! (Nie mam racji? Jeśli ktoś nie wierzy, niech przejrzy parę numerów „Wyborczej”, czy taki mendowski styl, wzorowany na mowie literata Przymanowskiego wyśmiewającego w peerelowskim Sejmie internowanych kolegów po piórze nie jest ulubioną formą „polemik” michnikowszczyzny.) Ale przecież wszyscy wiedzą, napisałby, że reklamodawcy nie chcieli marnować swoich pieniędzy na dofinansowywanie marnych prawicowych pisemek, bo były cieniutkie, nudne, bo nikt ich nie chciał kupować!

Spór nie jest nowy i argumentacja michnikowszczyzny jest mi doskonale znana. Odnieśliśmy w rywalizacji na wolnym rynku sukces, bo widać potrafimy, a wy, prawicowi nieudacznicy, nie potrafiliście, to teraz siedźcie cicho!

Ani myślę. Po pierwsze – nie było żadnej rywalizacji, nie było żadnego wolnego rynku. Po prostu jedni, z woli Wałęsy i na mocy politycznego kontraktu, jaki zawarł on z czerwoną mafią, dostali za darmo, bez wyłożenia ani jednego grosza, wszystko, co było niezbędne do stworzenia wysokonakładowej gazety, papier, lokal, kredyty, dystrybucję i tak dalej, plus mający wtedy wielkie znaczenie znaczek „Solidarności” (co to jest „wartość brendu” zapytajcie pierwszego z brzegu przedstawiciela tak licznie rozmnożonej w ostatnich latach populacji specjalistów od marketingu), plus, jako gazeta „Solidarności”, liczne prezenty, na czele z całą kompletną drukarnią od jednej z gazet francuskich. Owszem, potrafili to dobrze wykorzystać, bo przecież mogli zmarnować – więc nie myślę odmawiać im zawodowych umiejętności. Tylko że po prostu nikt inny takiej szansy nie miał.

Po drugie, milczące założenie, zgodnie z którym pismo ma pieniądze i dobrze się sprzedaje, bo jest dobre, to odwrócenie skutku i przyczyny. Pismo, żeby być dobre, musi mieć kasę – najpierw. Jeśli jej nie ma, nie może zainwestować w kolor, w bajery, w dodatki, które decydują o sprzedaży. Bez pieniędzy będzie szarą, nieefektowną broszurką i nie podbije rynku nigdy, choćby pisali w nim sami geniusze. Adam Michnik to było wtedy wielkie nazwisko, także w sensie rynkowym, zgoda, i wielu autorów, których ściągnął do swojej gazety to były wielkie nazwiska, ale przecież nie te nazwiska, nie treść artykułów wywindowała „Wyborczą” na pozycję najlepiej się sprzedającej gazety w Polsce („Tygodnik Powszechny” miał nie gorsze, i jak wygląda? Co prawda, jego upadek wynikł trochę z faktu, że jak się już czyta „Wyborczą”, to tygodnika jakby nie ma po co). Pociągnęły tę sprzedaż wszystkie jej dodatki, lokalne, branżowe, kobiece, motoryzacyjne, z ogłoszeniami o pracy, i tak dalej.

Po trzecie, sam próbowałem wydawać w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych pismo, nic zresztą niemające wspólnego z polityką, i stąd wiem, że największym problemem prasy owego czasu nie był papier, druk i nawet nie reklama – ale dystrybucja. Przez wiele lat jedyną firmą, przez którą można było sprzedawać gazetę czy czasopismo, był odziedziczony przez III RP po peerelu „Ruch”. Nieruchawy, państwowy gigant, przyzwyczajony właśnie do „dystrybuowania” prasy, a nie do jej sprzedawania, z absurdalnym sposobem ustalania „nadziałów”, sprawiającym, że zawsze dziesiątki tysięcy egzemplarzy szły „na rozkurz”, zwracający pieniądze ze sprzedaży z dwu-, trzymiesięcznym opóźnieniem. No i przede wszystkim – nie do ominięcia, monopolista całkowity, nie spodobasz się tam komuś z jakichkolwiek przyczyn, to spadaj.

Poza kioskami, przez prenumeratę, stoliki czy gazeciarzy pisma nie sprzedasz.

Po czwarte, kredyty… No, o kredytach to już chyba wspomniałem.

Dobrze, zgodzę się – w „prawicowych” pismach nie pracowali najlepsi dziennikarze, nie mówiąc o menedżerach. Sam fakt, że były one „prawicowe”, że swe istnienie okupywały odwoływaniem się do jakiejś części Polaków identyfikującej się ze słowem „prawica”, spychał je na margines, nie mówiąc o marnych możliwościach płatniczych. W prawicowym piśmie zawsze najłatwiej było o wstępniak, o komentarz, felieton, ludzi do zwykłej roboty dziennikarskiej brakowało, dopiero się przyuczali, a który się przyuczył, szedł do konkurencji, bo przecież trzeba z czegoś żyć i jakoś utrzymać rodzinę. W przeciwieństwie do ludzi lewicy, którzy w peerelu mieli możliwości zawodowego rozwoju, nawet wyjazdów na zachodnie stypendia, prawica była skoszona równo z glebą, musiała zaczynać od zera, nie tylko zresztą w dziedzinie mediów.

Ale droga do świata mediów naprawdę rzadko wiodła z tamtej strony. Tego, że „Gazeta Wyborcza” ma być czymś znacznie więcej niż gazetą, swoistym bractwem idei („grupą etosową”, jak to nazwał jeden z jej szefów) nigdy jej założyciele nie ukrywali. Pewne redakcyjne rytuały – bardzo tania i dobra stołówka dostępna tylko dla członków redakcji, to, że każdy, nawet najniższy rangą pracownik był z naczelnym per „Adam” etc. -służyły wyraźnie budowaniu zwartości tej grupy. „My, ludzie»Gazety Wyborczej«„, pisał nieraz Michnik, wyznaczając przy wielu okazjach, wokół czego, a przede wszystkim przeciwko czemu jest ta wspólnota tworzona. Wiele przykładów pokazuje, że „człowiekiem gazety” było się także po odejściu z niej. Że, krótko mówiąc, w zamyśle swych twórców gazeta miała stać się kuźnią kadr dla wolnej Polski, a zwłaszcza jej mediów – tych tworzonych przez rozwijającą się „Agorę”, i tych, które prędzej czy później musiały się pojawić wskutek aktywności zachodnich inwestorów. Jeśli istniał taki zamiar (mnie wydaje się to pewne), to powiódł się tylko częściowo. Media tworzone w opozycji do michnikowszczyzny nie były w stanie jej bezpośrednio zagrozić, ale były w stanie stać się alternatywną wobec niej szkołą, a zachodni inwestorzy, wchodząc w konkurencję z „Wyborczą”, szukali dziennikarzy, na których zbudować mogli właśnie wyrazistą alternatywę dla niej.