Co do tych pierwszych – wielki „autorytet moralny” michnikowszczyzny, Andrzej Szczypiorski, w roku 1992 zaatakował Stefana Niesiołowskiego za jego stwierdzenie, że jest dumny ze swego opozycyjnego życiorysu, z działalności w „Ruchu”, z lat spędzonych w więzieniu… Cóż, kiedyś wydawałoby się najoczywistszą rzeczą pod słońcem, że w wolnej Polsce ktoś, kto walczył o jej wolność, będzie mógł swą przeszłość nosić z dumą. Tymczasem Szczypiorski pryncypialnie Niesiołowskiego zganił, że mówiąc coś takiego, obraża te setki tysięcy Polaków, które w podziemiu nie działały – czyli, jak ich nazywa, „milczącą większość”.
Nic nie zmyślam, można sprawdzić – ten kuriozalny tekst ukazał się w „Życiu Warszawy” z 16 czerwca 1992.
Nie ma wątpliwości, że „milcząca większość” wolała słuchać takich opinii niż kogoś, kto miałby jej wypominać, że była aż za bardzo milcząca. W końcu to nic dziwnego, nikt z nas nie lubi się czuć źle, nikt nie lubi mieć wyrzutów sumienia. To fakt, słyszałem to od kilku znanych działaczy podziemia, że w latach osiemdziesiątych, im głębiej w nie, tym trudniej było o ludzi gotowych na jakieś drobne usługi dla podziemia – przenocować kogoś trefnego, coś przenieść, coś przechować. Był pewien krąg zdecydowanych na działalność opozycyjną, niestety przeważnie już „namierzonych”, ale poza tym kręgiem wśród przeciętnych ludzi mieszanka strachu i niewiary w szanse powodzenia, w sens podejmowania ryzyka robiła swoje.
Wielu z tych ludzi wstydziło się potem przed samymi sobą własnej bierności zwłaszcza gdy okazało się, że przegapili okazję, by stosunkowo tanio stać się bohaterami. Chyba oczywiste, że w takiej sytuacji jakoś milszy wydawał im się Michnik, który własną heroiczną przeszłość przywoływał tylko po to, by uzasadnić swe moralne prawo do jej unieważnienia, niż Wyszkowski czy Gwiazda, nawet jeśli coś tam o nich słyszeli.
Niektórzy w peerelu milczeli, inni się starali jakoś ustawić. Życie w tym ustroju było nieustającą pokusą korupcyjną. Można było oczywiście unosić się dumą i w imię herbertowskiego poczucia smaku „wybrać dumne wygnanie”, ale ludzie chcieli przecież żyć. Pójście na pochód pierwszomajowy nie było chyba jakąś wielką ceną za meblościankę; przyjęcie czerwonej legitymacji nie wydawało się wielkim draństwem, skoro bez tego nie można było dostać awansu. Przecież zresztą nie oznaczało to wcale poparcia dla reżimu, niejeden formalnie partyjny w chwilach próby okazywał się dzielniejszy od innych, niejeden bezpartyjny był odrażającym lizusem, którego partia wcale u siebie nie chciała, bo jako bezpartyjny był dla niej bardziej użyteczny. Życie w kraju totalitarnym trudne jest do zrozumienia i oceny dla tych, którzy go nie doświadczyli, granica między zdradą i wiernością bywa kręta, jak granice stref rozgraniczenia na oenzetowskich misjach. Czy wspomniany wcześniej Jerzy Zawieyski był kolaborantem? Jak cholera był, przecież zasiadał w marionetkowej peerelowskiej Radzie Państwa i korzystał ze związanych z tym apanaży. A czy był bohaterem? No, był, bo miał rzadką odwagę stanąć przed komunistycznym „sejmem” i pośród wycia i obelg partyjnej tłuszczy zaprotestować przeciwko rozpędzaniu pałami domagających się wolności słowa studentów. Może i nie wiedział wtedy, że zapłaci za to życiem, ale że zapłaci słono, to wiedzieć musiał.
Ale skala takich spraw była przeróżna. Jeden zapisał się do partii, albo, żeby nie podpaść szedł na wiec potępiający „warchołów z Radomia i Ursusa” i stał tam z zaciśniętymi ustami, wiedząc swoje i zachowując to dla siebie oraz najbliższych – a drugi na tym wiecu przemawiał, plując na ludzi, których właśnie wtedy pakowano bez żadnego prawa obrony do więzień. Inny pisał peany na cześć przyjaźni polsko-radzieckiej, a jeszcze inny donosił miejscowemu esbekowi (taki rezydent był w każdym co ważniejszym zakładzie, redakcji czy na uczelni), że kolega wyraził się źle o Gierku – po to, żeby odciąć kolegę od awansu, żeby wpakować się zamiast niego na zagraniczny wyjazd.
Zauważa się, że Michnik chętnie rozgrzeszał prominentnych komunistów, jeśli tylko dawali się oni umieścić w obozie „Polski otwartej, demokratycznej, europejskiej”. Ale oprócz tej działalności detalicznej Michnik jako redaktor naczelny, czy może lepiej rzec, jako najwyższy kapłan „Gazety Wyborczej” dokonał rozgrzeszenia hurtowego. Rozgrzeszył za jednym zamachem tysiące zwykłych ludzi, którzy za komuny nie zrobili niczego, by z nią walczyć, a grzecznie tuptali na pochody i wybory. Rozgrzeszył ich z tego, że w trosce o ciepło w domach i kiełbasę na stole zdradzili „Solidarność”, że widząc, jak kapusie łapią chłopaka rzucającego ulotki zwiewali do bram i że nie protestowali. Rozgrzeszył też wszystkich winnych drobnych, codziennych świństewek peerelu. Cokolwiek tam było, nic nie było. Wszyscy jesteśmy winni, i nie ma o czym gadać – ja to mówię, ja, Michnik, bohater podziemia, wieloletni więzień polityczny, któż ma większe ode mnie prawo moralne, by takiego rozgrzeszenia udzielić?
„Chrześcijańskie przebaczenie” – takiej zbitki używali z zamiłowaniem ludzie, którzy swych związków z chrześcijaństwem nigdy specjalnie nie eksponowali, bo często nie było czego. Ale nie dajmy się zmylić, nie było w tym przebaczeniu niczego chrześcijańskiego. Chrześcijańskie przebaczenie, jak to definiuje każdy katechizm, wymaga spełnienia pięciu warunków: rachunku sumienia, skruchy, wyznania win, postanowienia poprawy oraz zadośćuczynienia. Wybaczenie michnikowszczyzny, wręcz przeciwnie, służyć miało temu, by nawet do rachunku sumienia – tym bardziej do wyznania win czy okazania żalu za grzechy – w ogóle dojść nie mogło. Było to rozgrzeszenie w ciemno, rozgrzeszenie, jakiego udzielali przed wiekiem kapelani żołnierzom idącym do bitwy, którego jedynym warunkiem był akces do sił postępowych, w obliczu ich starcia z siłami reakcji.
To nic, że zdecydowanej większości rozgrzeszanych nikt wcale nie atakował ani niczego jej nie zarzucał. Propagandowa zręczność michnikowszczyzny wyraziła się między innymi w tym, że zdołała ona przedstawić swoich przeciwników jako oszalałych inkwizytorów, którzy chcieliby dekomunizować do gołej ziemi, i wsadzać do więzień każdego, kto kiedykolwiek poszedł na partyjny „sobotnik”. W ten sposób stworzono wielką wspólnotę zagrożenia, wsadzono na jeden wózek ludzi, których „winą” było to, że normalnie żyli, z najgorszymi kanaliami i z mordercami ofiar z „listy Rokity”. Budowano tę wspólnotę wszelkimi środkami, nie wahając się sięgnąć po oczywiste draństwa tego rodzaju, jak opublikowanie w 1992 roku obszernego omówienia rzekomo przygotowywanego przez MSW Macierewicza i Olszewskiego projektu posuniętej do absurdu „ustawy dekomunizacyjnej”, projektu, o którym MSW dowiedziało się właśnie z „Gazety”. Albo po kłamstwo o rzekomych przygotowaniach rządu Olszewskiego do zamachu stanu.
Wielka Zmiana dokonała się w Polsce wbrew naturalnemu rytmowi przypływów i odpływów nadziei i woli zmian, który wymuszał cykliczne „odnowy” i „odwilże”. Nie zdążyło się ukształtować i okrzepnąć nowe, nieprzetrącone pokolenie, które chciałoby nowej Polski. Nowa Polska została ni z tego, ni z owego, podarowana Polakom w chwili, gdy większość z nich pogrążona była w apatii i skupiona na przetrwaniu, a przeważająca część inteligencji wcale nie życzyła sobie zmiany zbyt radykalnej, zrywania z przyzwyczajeniami, przewracania hierarchii, w której wypracowała sobie swoje miejsca i stworzyła różne nisze. Oczywiście, ta pogrążona w apatii większość nie miała przywódcy i gdyby zmiany zostały jej narzucone, to by się z nimi musiała pogodzić. Ale Familia Michnika zwróciła się do niej z ofertą idealnie dostosowaną do jej potrzeb i zdołała zmobilizować do poparcia politycznej oferty, którą można by streścić w słowach – „zmiany tak, ale bez przesady”. Granice tego, co byłoby przesadą, przesuwały się w kolejnych latach, ale zawsze wyznaczali je publicyści Michnika. W roku 1990 przesadą były postulaty likwidacji cenzury, odwoływania PZPR-owskich sekretarzy stanu i wojewodów, zapobiegania paleniu akt MSW i szukaniu winnych komunistycznych zbrodni; wszystko to określono zbiorczo „polowaniem na czarownice”. Do połowy lat dziewięćdziesiątych przesadą było przywracanie w życiu publicznym dawnego miejsca religii, a już zwłaszcza podpisywanie jakichś konkordatów. Do końca lat dziewięćdziesiątych absolutnie niedopuszczalną przesadą było krytykowanie wypowiedzi prominentnych działaczy żydowskich, jakoby „Polacy byli gorsi od Hitlera”, a Armia Krajowa stanowiła kolaboracyjną organizację powołaną do wyręczania Niemców w holokauście. Do chwili przyjścia Rywina do Michnika przesadą – „aferomanią” – było twierdzenie, że korupcja, która przecież zdarza się we wszystkich krajach, ma w Polsce szczególne rozmiary i specyficzny, systemowy charakter. Przesadą było stwierdzenie, że komuniści przy Okrągłym Stole mieli jakąś strategię i o coś, poza dobrem Polski, grali, i przesadą było mówienie o zbrodniach stanu wojennego, skoro czasy się zmieniły. Przesadą było wywlekanie komunistycznym karierowiczom ich przeszłości, skoro liczył się przede wszystkim pragmatyzm. Owszem, komunizm był zły, przyznawała michnikowszczyzna, ale przesadą byłoby wyciąganie z tego wniosku, że należy z nim radykalnie zrywać. Przecież działo się wtedy wiele dobrego, powstawały ciekawe filmy, pisano dobre książki… A czytelnik dodawał w myślach: budowałem wtedy swą pozycję na uczelni czy w biurze, po co ma mi ktoś teraz wyciągnąć, że dla awansu wygłaszałem prawomyślne brednie na masówce potępiającej syjonistów albo warchołów z Radomia i Ursusa, że kierownikiem wydziału zostałem po podesraniu poprzednika, że moja habilitacja to kompletny bełkot spisany z partyjnych podręczników, po co przypominać, jak sobie załatwiłem wyjazd czy talon na to albo tamto… Czasy były jakie były, i nie ma co się w tym grzebać, jakie to szczęście, że mamy takiego mądrego człowieka, jak Michnik. Człowieka, który publicznie, w telewizji, deklarował: „ja rąbałem komunę, ale teraz to ludzie opluci!”. Faktycznie, jeśli uświadomić sobie – a był to rok 1990 – jak straszne prześladowania cierpieli wtedy komuniści, zwłaszcza ci kradnący właśnie swoje pierwsze miliony, sadowiący się w spółkach, w służbach i administracji nowej (z nazwy) Polski, trudno się nie wzruszyć okazanym im spontanicznie przez Michnika współczuciem.