Выбрать главу

Tylko że tego właśnie nie zrobiono, wręcz przeciwnie – starano się rywali z opozycji zmarginalizować, wykluczyć, pozbyć. Wbrew utartemu stereotypowi, główny podział w opozycji nie przebiegał pomiędzy „niepodległościowcami” czy „narodowymi katolikami” z jednej, a pomarksistowskimi rewizjonistami z drugiej. W każdym razie już nie w latach osiemdziesiątych. Pod koniec istnienia peerelu najistotniejszym i dramatycznym podziałem stała się linia – z czasem wręcz przepaść – oddzielająca tych, którzy uważali, że z komunistami trzeba się dogadać i jak najwięcej przy tym wytargować, od tych, którzy uważali, że komunę trzeba pokonać. Czyli, mówiąc językiem ubeckim, który michnikowszczyzna przejęła nie wiadomo jak i kiedy, opozycję konstruktywną od radykalnej.

Opozycja radykalna, jak to już tutaj było wspominane, była przez tę „konstruktywną” traktowana jak poważne zagrożenie dla Polski i na różne sposoby dyskretnie tępiona. Józef Darski, przez czas pewien współpracownik KOR-u, opisywał kiedyś, jak próbował sprowadzić na potrzeby swoje i współpracujących z nim działaczy powielacz, i jak próba ta udaremniona została w ostatniej chwili osobiście przez Adama Michnika. „Oni muszą przyjść do nas, pokazać, co chcą drukować, i my zadecydujemy, czy wolno im to robić” – miał wtedy powiedzieć Michnik. Jest wiele relacji potwierdzających, że grupa Michnika i Kuronia czuła się swego rodzaju „komitetem centralnym” całej opozycji. Nie chcę ich nadmiernie mnożyć, bo wyprostowanie zmistyfikowanej legendy opozycji to temat na osobną książkę, która, aby oddać hołd prawdzie i nikogo nie skrzywdzić, wymaga wielkiej staranności i wielu rozmów – mam nadzieję, że Pan nie poskąpi mi do tej pracy sił, ale na razie za wcześnie o tym mówić. Tu ograniczę się do minimum.

Lech Dymarski, również współpracownik KOR, a potem działacz pierwszej „Solidarności” i jej podziemnej kontynuacji, pisze o ściśle zakonspirowanej Radzie Polskiego Funduszu Praworządności, która w latach osiemdziesiątych rozdzielała ze środków podziemnej „Solidarności” finansową pomoc dla represjonowanych, refundowała ofiarom prześladowań zasądzane przez peerelowskie sądy grzywny, wypłacała zasiłki zwolnionym z pracy, i tak dalej. „Działalność komisji nie cieszyła się poparciem części byłych korowców, ani ich wpływowego, podziemnego tygodnika „Mazowsze”. Tamci uważali, że nie jest w porządku, gdy ratujemy ludzi przed nędzą bez ich zgody i poza ich kontrolą”. Zasiadający w radzie Jan Józef Lipski „z widocznym zakłopotaniem przekazał nam kiedyś ofertę: „jeśli on ujawni skład Rady Funduszu, to oni nas uwiarygodnią. Sprawę rozstrzygnęła, jak zwykle bez ogródek, Romaszewska: Janku, czy twoim przyjaciołom się coś nie pomyliło? A może to my ich uwiarygodnimy?”.

Ten sam Dymarski wspominał w filmie Jerzego Zalewskiego „Dwa kolory”, jak wkrótce potem padł ofiarą „szeptanki”, o którą podejrzewał to samo, wskazane wcześniej środowisko. W podziemiu był to morderczo skuteczny sposób eliminowania przeciwników – jeśli cieszący się znacznym mirem działacz po cichu ostrzegał, że na tego a tego trzeba uważać, bo kapuje, pomówiony po prostu pozostawał w próżni i nie miał sposobu nawet dowiedzieć się, dlaczego, nie mówiąc o obronie.

Broń ta była zresztą stosowana jeszcze w ostatnich miesiącach peerelu. Krzysztof Czuma wspomina, jak posunięto się do takiego właśnie pomówienia, aby w 1989 roku usunąć go z otwartego spotkania Komitetu Obywatelskiego. Co szczególnie charakterystyczne, powodem było samo nazwisko – Krzysztof Czuma jest bowiem synem znanego działacza niezależnego od grupy Kuronia Ruchu Obrony Praw Człowieka i Obywatela. Działaczka tego ruchu, Zofia Toborowicz-Jeglińska, wspominała, jakim szokiem była dla niej i jej zaangażowanych w opozycyjną działalność przyjaciół spotkanie z Michnikiem, wówczas już cieszącym się, dzięki marcowi 1968 i „Wolnej Europie”, statusem jednego z nieformalnych przywódców całej opozycji. Oczekiwany bohater grubiańsko zrugał młodych działaczy ROPCiO za próbę działania poza kierowanymi przez niego strukturami, zasugerował, że są inspirowani przez bezpiekę i usiłował im zakazać dalszej działalności.

Jeszcze jedna historia: Adama Borowskiego, w latach osiemdziesiątych działacza Międzyzakładowych Robotniczych Komitetów „Solidarności” – struktury, która powstała i działała niezależnie od Wałęsy i jego doradców, i była w tych kręgach odpowiednio do tego traktowana. Aresztowanemu bezpieka zrobiła wyjątkowe świństwo: w Dzienniku Telewizyjnym pokazano bez dźwięku zdjęcia z jego przesłuchania, zrobione przez tzw. weneckie lustro, a głos lektora informował jednocześnie, że Borowski „sypie”. Gdy zainteresowany o tym usłyszał, pchnął czym prędzej do podziemnego „Tygodnika Mazowsze” gryps ze sprostowaniem. „Tygodnik Mazowsze” odmówił jego publikacji, a pośrednikowi w prywatnej rozmowie zakomunikowano, że „redakcja nie ma do Borowskiego zaufania”. On sam do dziś nie wątpi, że środowisko rządzące „Tygodnikiem” zupełnie świadomie wsparło ubecką manipulację, bo skompromitowanie działacza niepoddającego się jego kontroli uważało za korzystne dla siebie. I, szczerze mówiąc, wiedząc od różnych ludzi to co wiem, sądzę, że Borowski ma rację.

Nazwiska Kuronia i Michnika legenda tak silnie związała z KOR, że dziś, pisząc o ich środowisku, używa się często po prostu określenia „korowcy”. Zresztą, legenda związała z KOR także nazwisko Geremka, który w nim nie był, ani w ogóle żadnej działalności opozycyjnej w tym czasie nie prowadził. Mało kto pamięta dziś, że w Komitecie byli bardzo różni ludzie, nawet jeden ksiądz.

Ale faktycznie, Kuroń i jego współpracownicy szybko KOR zdominowali. Wynikało to z różnych przyczyn. Macierewicz i jego formacja, która potem odnalazła się znakomicie u księdza Rydzyka, twierdzi do dziś, iż podstawową sprawą było przejęcie przez tę grupę kontaktów zagranicznych.

Coś w tym oczywiście jest. Nazwiska lewicowych rewizjonistów były na Zachodzie znane. Daniel Cohn-Bendit, przywódca lewackich ruchawek w 1968 roku, z dumą opowiadał, jak na swoim procesie, pytany przez sędziego zgodnie z procedurą o personalia, odparł: „nazywam się Kuroń-Modzelewski”. Nie był jedynym, wielu lewaków z jego okolic zachwycało się dysydentami, widząc w nich bohaterów zdrowego, rewolucyjnego marksizmu, który odnowi zbiurokratyzowane Kompartie z obozu sowieckiego. Ponoć pierwszy w peerelu podziemny powielacz (w końcu zresztą bodaj nigdy nieużyty) przemycony został przez francuskich trockistów. Sprzyjało „lewicy laickiej” wiele okoliczności, nawet tak anegdotycznych, jak fakt, że ówczesny warszawski korespondent „New York Timesa” był synem Adama Kaufmana, przed wojną współtowarzysza ojca Michnika, Ozjasza Szechtera, z Komunistycznej Partii Zachodniej Ukrainy, razem z nim sądzonego za to i skazanego przez sąd wolnej Polski na kilkuletnie więzienie. Jest chyba oczywiste, do kogo w tej sytuacji zgłaszał się amerykański dziennikarz po opinie na temat sytuacji w Polsce i wiadomości o opozycji.

Kontakty zagraniczne – także te, które podczas swego pobytu na Zachodzie nawiązywał Michnik – były na pewno wielkim kapitałem tej grupy, i powodem, dla którego czuła się ona upoważniona do „uwiarygodniania” innych, bądź odmawiania im takiej rekomendacji. Były też przecież wielkim kapitałem całej opozycji. Przejście do działalności jawnej, zapoczątkowane przez KOR, a stanowiące dla całej peerelowskiej opozycji przekroczenie Rubikonu, być może nie udałoby się, gdyby nie fakt, że w grupie, podającej w ulotkach swoje nazwiska i adresy byli ludzie, których zniknięcie czy aresztowanie wywołałoby natychmiastową reakcję zachodnich mediów i zniweczyło gierkowskie starania o pożyczki. W innym wypadku możliwe, że SB łatwiej byłoby się zdecydować na siłowe załatwienie sprawy, co odepchnęłoby kolejne takie próby budowania jawnej opozycji co najmniej o kilka lat. A wtedy Sierpień 80, bez jej logistycznego wsparcia, zapewne sprowadziłby się do serii nieskoordynowanych ruchawek, i w najlepszym wypadku wypalił na jakichś guzik wartych postulatach płacowych – cała historia Polski poszłaby w innym kierunku, trudnym do przewidzenia nawet dla rutynowanego autora science fiction.

Kiedy od czasu do czasu wpadnę w towarzystwo, które z „prawicowych” pism zna proste odpowiedzi na wszelkie pytania, w tym także na pytanie o to, dlaczego to Kuroń, a nie kto inny, stał się punktem odniesienia dla całej opozycji, staram się je namówić do prostego eksperymentu myślowego. Jeśli ktoś z Państwa chce, też może go przeprowadzić. Proszę sobie wyobrazić, że w Państwa domu stoi telefon, który jest w całym kraju znany jako numer, na który można i trzeba dzwonić, jeśli ktoś został wyrzucony z pracy, pobity, aresztowany albo stała mu się inna niesprawiedliwość. Ten telefon dzwoni non stop, dzień i noc, i trzeba go za każdym razem odebrać, wysłuchać, o co chodzi, zapisać sprawę w specjalnym, przeznaczonym do tego zeszycie i nadać jej bieg. Dla ułatwienia pomińmy wszystkie inne niewygody, zapomnijmy, że mieszkanie obstawiają ubecy, że od czasu do czasu wpada milicja, robi rewizję i zatrzymuje na cztery-osiem, że kiedy nie robi tego milicja, wpada obić gębę i skopać nery „aktyw” ze związków socjalistycznej młodzieży (dziś celebrujący swe szczytne tradycje w stowarzyszeniu „Ordynacka”), że wisi nad głową wiele innych szykan, włącznie z zawsze aktualną groźbą zamordowania przez „nieznanych sprawców”, których przez cały czas powstrzymuje od tego rutynowego działania tylko kaprys towarzysza pierwszego sekretarza. Zostawmy to wszystko, wystarczy tylko ten dzwoniący dzień i noc telefon, dzwoniący tak przez cały rok, potem drugi, trzeci, czwarty… Z ręką na sercu – ile by Państwo byli zdolni takiego życia wytrzymać, wiedząc, że raczej nie macie szans na żadną nagrodę poza niebieską, a dla ateisty, na przykład, to wyjątkowo słaby argument?