Выбрать главу

A Kuroń stał się dla świata i Polski symbolem opozycji, ważniejszym niż ktokolwiek inny, bo to właśnie w jego domu ten znany wszystkim telefon stał.

Nie zamierzam, i proszę mi tego nie insynuować, odbierać niczego z chwały należnej za heroizm, za bezsenne noce, więzienia, siniaki. Większość z tych setek, w porywach tysięcy, ludzi zaangażowanych mniej lub bardziej w opozycję, w ogóle nie myślała, jaka ta przyszła Polska ma być, nie zastanawiała się, kto z nich jest lewicowy, kto prawicowy – chcieli po prostu pomóc innym, przeciwstawić się triumfującej podłości. A ci, którzy myśleli o polityce – trudno się dziwić, że postępowali tak, jak postępowali. Byli przywódcami i czuli ciężar spoczywającej na nich odpowiedzialności. Stojąc w obliczu komunistycznej bezpieki mającej na koncie takie akcje, jak zorganizowanie i uwiarygodnienie osławionej „V komendy WiN” – całkowicie agenturalnego, fałszywego dowództwa antykomunistycznego ruchu oporu, które posyłało walczących o Polskę żołnierzy wprost w obławy KBW i NKWD – można było dopatrywać się wszędzie prowokatorów i traktować nieufnie wszystkich, którzy nie byli znanymi z dawna kumplami albo posłusznymi wykonawcami ich poleceń.

Ale fakty są faktami. Swą dominującą pozycję późniejsza Familia zdobyła przede wszystkim pracą, poświęceniem, odwagą – inne przewagi pomogły, ale nie one zdecydowały. Z czasem jednak zaczęła wykorzystywać swą dominację w sposób coraz bardziej wątpliwy. Szczególnie, gdy z jednej strony pojawiła się nadzieja, że sytuacja wreszcie zmusi komunistów do tak długo oczekiwanych negocjacji i ustępstw, a z drugiej -gdy na fali legendy zdławionej przez Jaruzela „Solidarności” zaczęły umacniać się albo od zera powstawać organizacje i struktury, które nie myślały już, jak opozycjoniści pokolenia poprzedniego, o żadnej finlandyzacji, o żadnych układach, których komuniści przecież i tak, jak udowodniła to lekcja „Solidarności”, nie dotrzymywali – ale o walce do pełnego zwycięstwa. I których działacze doznawali metafizycznych dreszczy już nie przy żartobliwych piosenkach jak to „Wyszyński z Kuroniem za pieniądze Mao / Chcieli Żydom sprzedać naszą Polskę całą” albo melancholijnych balladach Kelusa o szosie E-7 – tylko przy wezwaniach Kaczmarskiego, by komuniście „zacisnąć drut na szyi / i krtań w śmiertelny zmienić krwiak”, słuchając „jak przed śmiercią wyje”; i by nie zdarzyło się „z którymś z nich popełnić błąd / szukając uczuć w jego twarzy / zamiast go zabić z zimną krwią”.

Z jednej strony pojawiła się szansa na osiągnięcie celu całej wieloletniej działalności, z drugiej – coraz liczniejsi nieodpowiedzialni gówniarze i przywódcy mający gdzieś i Wałęsę, i Kuronia, i innych zdziadziałych ugodowców.

Owszem, zaraz po stanie wojennym, kiedy Kuroń w przemyconym z internowania artykule wzywał omalże do organizowania powstania (później, przyznajmy uczciwie, uznał ten tekst za „najgłupszy, jaki w życiu napisał”, choć pozostawał w nim wierny sobie i nie ukrywał, że postulowany powszechny opór służyć ma zmuszeniu komunistów do negocjacji; możliwość upadku ZSSR przecież nie mieściła się w prawdopodobieństwie) – wtedy zdecydowani na wszystko młodzi byli potrzebni. Skoro, jak pokazały pierwsze dni stanu wojennego, wielbiona przez starych opozycjonistów wielkoprzemysłowa klasa robotnicza „Solidarność” olała i, zmęczona chaosem oraz przestraszona zimnymi kaloryferami, nie zastrajkowała, a potem, może nie tak spontanicznie, ale niemal równie masowo zaczęła wstępować do nowych, „wronich” związków zawodowych, musiały opozycję ratować, jak to nazwała komunistyczna propaganda, „rozwydrzone wyrostki”. I uratowały. Ilekroć przywódcy „Solidarności” wezwali, to „rozwydrzone wyrostki” ochoczo szły na ulicę i brały od ZOMO wpierdol. Po to, żeby przywódcy, którzy ich tam posłali, mogli się potem z generałami, którzy poszczuli ich zomiakami, dogadać i pobratać przy wódeczce.

Potem, kiedy w 1988 organizowano rachityczne strajki, stanowiące pretekst do Okrągłego Stołu, znowu poszli za przywódcami „Solidarności” niemal wyłącznie młodzi. A rok później ci sami młodzi, gdy zażądali wyprowadzenia z Polski sowieckich garnizonów, usłyszeli od Wałęsy, że „powinien zdjąć pasa i sprać im dupy” – jakby nie dość zrobili w tej kwestii podwładni jego wówczas już przyjaciela, Kiszczaka.

Bez względu, jakie motywacje kierowały ludźmi z kręgu Wałęsy, nie można tego nie powiedzieć, że podjudzeni przez komunistów wizją porozumienia „elit” z obu stron barykady, każdej przeciwko swoim radykałom, w końcówce lat osiemdziesiątych zasłużeni wcześniej działacze opozycji dopuszczali się wobec innych ludzi walczących o Polskę postępków, których nie można nazwać inaczej, niż podłymi. Poprzestańmy na jednym przykładzie: gdy w 1988 roku bezpieka aresztowała przywódców „Solidarności Walczącej”, Kornela Morawieckiego, Andrzeja Kołodzieja i Hannę Łukowską-Karniej, z kręgu Kuronia i Michnika skierowane zostały do Amnesty International interwencje, aby nie broniła zatrzymanych, albowiem są to przywódcy „organizacji terrorystycznej”. Podobny status – „terrorystów” – przyznali ci sami, wówczas już byli opozycjoniści, moszczący się właśnie na rządowych stołkach, zatrzymanym podczas ostatnich antykomunistycznych demonstracji w roku 1989; tych samych demonstracji, które Kiszczak, jak wspominał Kuroń, nie dość gorliwie pałował, mimo jego, Kuronia, nacisków. Ostatnio dopiero wyszły na jaw dokumenty pokazujące, że przed Okrągłym Stołem środowisko Wałęsy zaangażowało się razem z bezpieką w haniebną grę, mającą na celu usunięcie podstępem więzionych Morawieckiego i Kołodzieja z kraju, aby nie przeszkadzali „historycznemu kompromisowi” (Morawiecki wrócił szybko przez „zieloną granicę”, ale niewiele to już zmieniło – choć bezpieka przestała go ścigać dopiero w styczniu 1990 roku).

„Oni byli tylko dysydentami, a my wrogami; oni chcieli lepszego komunizmu, a my niepodległej Polski”, podsumowała po latach z goryczą działaczka „Solidarności Walczącej”. Cytuję tę bardzo charakterystyczną dla byłych działaczy antykomunistycznej opozycji opinię, nie zgadzając się z nią. Środowisko Kuronia i Michnika też chciało, na swój sposób, niepodległości Polski. Miało więcej doświadczeń, z których wynikało jasno, że o pełnej niepodległości nie ma na razie co marzyć, że finlandyzacja jest wszystkim, co można osiągnąć, a porywanie się z motyką na słońce musi doprowadzić do tragedii i utraty wszystkiego. Cała działalność kręgu Kuronia, Michnika i pozostającego wtedy pod ich przemożnym wpływem Wałęsy, którzy z nieprzymuszonej woli podjęli się być świadomymi wspólnikami bezpieki w walce z antykomunistami, była z punktu widzenia polityki morderczo logiczna i uzasadniona. Oczywiście, w świetle tego, co wtedy mogli wiedzieć Wałęsa i jego doradcy. Bo w świetle tego, jak wówczas naprawdę się sprawy miały, ich działalność była kompletnie chybiona – jak to udowodnił w „Reglamentowanej rewolucji” Antoni Dudek, i z czym żaden poważny historyk dziś nie polemizuje, alternatywą dla Okrągłego Stołu nie była żadna wieszczona przez Michnika wojna domowa, tylko jeszcze kilka miesięcy gnicia peerelu i jego gwałtowny, całkowity upadek.

Oto paradoks historii, z którym ja, publicysta wychowany na Dmowskim i jego bezlitosnej, do bólu logicznej analizie politycznej, przyznaję otwarcie, nie umiem sobie poradzić. Gdyby Wałęsa i jego ludzie, zamiast polityczną rachubą, kierowali się odruchem moralnym, zabraniającym zwracać się ramię w ramię z komunistami przeciwko patriotom, rządy komunistycznej mafii skończyłyby się w Polsce paręnaście lat wcześniej. Ale to nie ja, to nikt inny, jak sam Adam Michnik narzucił polskiemu dyskursowi publicznemu zasadę, że działania polityków trzeba sądzić nie według kryteriów politycznych, ale moralnych właśnie. Więc osądźcie Państwo sami, właśnie z punktu widzenia etyki i moralności, czym było zwrócenie się przez „drużynę Wałęsy” przeciwko tym, na plecach których przez ładnych parę lat jechali, a których narzucona przez komunistów logika porozumienia kazała im nagle uważać za wrogów wspólnych, już nie tylko Jaruzela i Kiszczaka, ale także i ich.

Piszę „drużyna Wałęsy”, choć za każdym razem muszę cofać się i poprawiać, bo palce same z siebie naciskają klawisze „Soli…”. Taka jest siła stereotypu. Dziewięćdziesięciu dziewięciu Polaków na stu, zapytanych, kto wygrał w 1989 roku „kontraktowe” wybory i objął potem władzę, odpowie (jeśli w ogóle odpowie, bo część pewnie wybałuszy cielęco gały i spyta „że co?”): „Solidarność”. Bez wahania.

A przecież to nieprawda. „Solidarności” wtedy nie było, wyjąwszy tę podziemną, a ona w wyborach nie startowała. Legalnie odtworzona została dopiero później, a Bogiem a prawdą, w ogóle nigdy, bo związek zarejestrowany przez Wałęsę powtórnie, pod przejętą prawem kaduka historyczną nazwą, był już inną strukturą, z innymi ludźmi i stosowniej jest tu mówić o „neo-Solidarności”, lub „Drugiej Solidarności”, w odróżnieniu od tej pierwszej, zrodzonej z Sierpnia.

W wyborach wystąpił i zwyciężył efemeryczny twór o nazwie Komitet Obywatelski przy Lechu Wałęsie. Komitet tworzony na zasadzie kooptacji od wewnątrz, skupiający ludzi poleconych przez ludzi zaufanych, na którego skład i decyzje wpływ przemożny miał, jak sama nazwa wskazuje, Lech Wałęsa. Laureat pokojowej Nagrody Nobla, bohater, historyczny i charyzmatyczny przywódca i tak dalej. Człowiek, który, pamiętając swą ówczesną pozycję, do dziś często powtarza „Ja – JA! – obaliłem komunizm”. Czy Wałęsa rzeczywiście ma prawo do całej zasługi za obalenie komunizmu, to moim skromnym zdaniem kwestia do dyskusji. Natomiast, że on właśnie ponosi największą odpowiedzialność za to, iż na owym obaleniu komuniści wyszli lepiej niż ktokolwiek inny, to na pewno.