Выбрать главу

Ale o tym dalej. Dla michnikowszczyzny więc od samego początku obszarem najważniejszym, decydującym o władzy (tej, która ją interesowała – „rządu dusz”), były media. Dla Wałęsy natomiast były to specsłużby. Jak już wspominałem, Wałęsa postanowił przejąć, jako nowy „ojciec chrzestny”, bezpiekę. Piszę te słowa w chwili, gdy tak zwana szafa Lesiaka jest dopiero otwierana, ale doskonale się domyślam, co w niej zostanie znalezione. Domyślam się, bo udokumentowane tam sprawy, jako dziennikarz, śledziłem na bieżąco. Zostanie znaleziona dokumentacja działalności w stu procentach ubeckiej, takiej samej, jaką na zlecenie Kiszczaka i Jaruzelskiego prowadzono przeciwko podziemiu – tyle, że teraz inspirowanej przez Wałęsę i jego „dwór”, a mającą na celu „dezintegrowanie” tych, którzy potraktowali „wodza” zbyt poważnie, i głupio myśleli, że naprawdę chodzi mu o Polskę, a nie tylko o usadzenie się w prezydenckim fotelu. Przypuszczam, że będzie tam o szukaniu na działaczy „haków”, o rozpuszczaniu plotek na temat dziwkarstwa, homoseksualizmu albo ekscesów pijackich, o fabrykowaniu afer oraz wypuszczaniu o nich „przecieków” do gazet, i o wszelkich innych działaniach neobezpieki, mających pogrążyć działaczy opozycji „niekonstruktywnej”. Pewnie nie będzie o podcinaniu przewodów hamulcowych, wstrzeliwaniu w opony kołków i innych sposobach na spowodowanie kraksy przy dużej prędkości, o podsłuchach, pogróżkach i anonimach – bo o takich rzeczach bezpieka także za peerelu w raportach nie pisała. Ale pamiętam te czasy i wiem, że tak właśnie było, że działacze prawicy, występujący przeciwko zbratanym wtedy w jedno Towarzystwo komunie, michnikowszczyźnie i Wałęsie, na takie właśnie działania byli narażeni.

Cóż, poczekamy – kiedyś w końcu sprawa się wyjaśni.

Spór między michnikowszczyzną a Wałęsą był więc sporem taktycznym, czego dowiodły wypadki z maja i czerwca 1992 roku. „Lewica laicka”, której nieopatrznie – miał stwierdzić po czasie – dał Wałęsa za dużo, wchłonąwszy postępowych katolików, uznała, że Wałęsa przeszkadza jej w planach zbudowania ruchu obywatelskiego „Solidarność” i podporządkowania sobie w nim wszystkich innych nurtów – a ten plan był dla niej ważny, bo tylko takie podporządkowanie dawało gwarancję zapanowania nad drzemiącymi w narodzie demonami nacjonalizmu. A ponieważ własnym gadaniem, z którym nikt nie polemizował, wbiła się w stan euforii i nastrój absolutnego triumfu (najgorzej to uwierzyć własnej propagandzie – nie pierwszy to i nie ostatni przykład), uznała, że może już Wałęsę odesłać na jego miejsce, do muzeum. Zagrożony Wałęsa sięgnął po jedynego możliwego w tej sytuacji sojusznika, po tłumiony wcześniej nurt narodowo-katolicki, eksponujący te emocje, których przeraźliwie bały się postkorowskie kawiarnie, a które dla społeczeństwa były właśnie najbardziej nośne. Sięgnął po patriotyzm, po „Boże coś Polskę”, i po hasło rozliczenia komunistycznych złodziei i zbrodniarzy. Na krótką chwilę komuniści znowu stali się wrogami – do wyborów. Potem, gdy już Wałęsa wprowadził się do Belwederu (no, to teraz zostajemy tu co najmniej na piętnaście lat, miał powiedzieć swojemu „kapciowemu”), znowu komuniści stali się partnerami historycznego kompromisu oraz „lewą nogą”, niezbędną do podtrzymywania sceny politycznej w równowadze, a tak naprawdę to do prowadzenia rozgrywek mających utrzymać Wałęsę na szczycie wytwarzanego przez niego nieustającego chaosu. Niezbędna także stała się i Familia, która już po pierwszych wolnych wyborach parlamentarnych dostała od Belwederu jasną propozycję powrotu do sojuszu sprzed „wojny na górze”. Unia Demokratyczna miała zastąpić na dworze coraz bardziej niewygodne PC, z Kuroniem jako wicepremierem przy premierze-prezydencie albo z premierem Geremkiem. Faktycznie sojusz odnowiony został dopiero na okoliczność obalenia rządu Olszewskiego, i wyglądał mniej więcej tak, że każda ze stron dostała, na czym jej najbardziej zależało – Familia media, Wałęsa „prezydenckie” resorty siłowe, których premier Suchocka nawet nie próbowała kontrolować. A kiedy naród brutalnie podziękował Wałęsie za pięć lat krętactw i zamętu (czego zresztą legendarny i charyzmatyczny przywódca do dziś nie potrafi przyjąć do wiadomości, wyznając co i raz, że „nie przegrał wyborów, tylko liczenie głosów”), drugą stroną tego dilu stał się wreszcie partner oczekiwany w nim od samego początku – reformatorskie skrzydło PZPR, uosabiane przez Aleksandra Kwaśniewskiego, tego samego właśnie, którego w roku 1990 Michnik lansował i obwoził po kraju, a Kuroń kazał Kaczyńskiemu brać do pierwszego niekomunistycznego rządu, bo „są już pewne ustalenia”.

Nie wdając się w szczegóły, ten układ przetrwał aż do końca drugiej kadencji Kwaśniewskiego. Nic mu przecież nie mogła zaszkodzić szamotanina rozdrobnionej centroprawicy, wiecznie bez sensu pokłóconej, nieudolnej i pozbawionej zdolności racjonalnej politycznej kalkulacji, a potem niezborne rządy AWS, nigdy niedopuszczonego do wymienionych wyżej, newralgicznych dla państwa obszarów – niedopuszczonego przez rządowego koalicjanta, który w tych sprawach trzymał sztamę z będącą w opozycji lewicą.

Michnik otrzymał w ramach tego układu wszystko, czego chciał – wszystkie narzędzia, niezbędne, żeby sprawować „rząd dusz”.

* * *

„Przez cały czas obawiałem się – mówi Michnik w wywiadzie udzielonym Wołkowi – że w społeczeństwie polskim istnieje potencjał czarnosecinny, trudno powiedzieć, jak duży, ale z pewnością istotny. I bałem się, że ten potencjał w pewnym momencie zechce posłużyć się Kościołem i retoryką religijną jako trampoliną polityczną”.

Cytuję, bo, choćby krótko, wspomnieć jeszcze trzeba o jednym resentymencie, który w pewnej chwili zaznaczył się w „Gazecie Wyborczej” mocno i poniósł ją, może nawet dalej, niżby chciała. Myślę o antyklerykalizmie. Sam Michnik nigdy nie formułował go w sposób skrajny – wyważał, podkreślał, że nie wojuje z Kościołem ani religią, ale z ich nadużywaniem do celów politycznych. Większość autorów, których wpuszczał na łamy, nie miała jednak tego typu zahamowań. Początek lat dziewięćdziesiątych to wybuch emocji antykościelnych, przeradzających się w histerię – czas oskarżania prymasa Glempa o chęć zbudowania „państwa wyznaniowego”, szczucia przeciwko „czarnym”, labidzenia nad „iranizacją” Polski, nad zagrożeniem wolności słowa i demokracji. Wprowadzenie religii do szkół, obecność mszy w telewizji, uczestnictwo duchownych w oficjalnych ceremoniach, a już zwłaszcza niezbyt skądinąd przemyślany i przez to od samego początku martwy zapis ustawowy o obowiązku respektowania przez media publiczne wartości chrześcijańskich dały asumpt do reakcji, jak to zwykle u michnikowszczyzny, histerycznych i nieadekwatnych do rzeczywistości.

Można, czytając stare roczniki „Gazety Wyborczej” odnieść wrażenie, że na „czarnych” wylano całą frustrację i złość, która tak naprawdę powinna się wylać na komunistów. W końcu, skoro ci ostatni znaleźli się pod ochroną, a frustracja aż w ludziach kipiała, komuś musiało się oberwać. Kościół był celem doskonałym, bo potencjalnie stanowił zaplecze dla prawicy, dla „czarnosecinnego potencjału”; a możliwego sojusznika naszych wrogów zawsze dobrze jest osłabiać, nawet jeśli wcale jeszcze nie zawarł z nim sojuszu. Na dodatek antyklerykalizm łączył znakomicie różne środowiska. I prymitywów, którzy nie mogli wybaczyć proboszczowi zagranicznej limuzyny, i inteligentów, których antykościelne uprzedzenia miały swe źródła w kampaniach międzywojnia i w „Kulturze”, i partyjniaków, którzy u zarania ustrojowej transformacji łasili się do księży jako do nowej siły przewodniej, niczym wspominany tu politruk z mojej jednostki wojskowej, a zostali przez Kościół wzgardzeni i kipieli z tego powodu wściekłością oraz chęcią zemsty, i wreszcie zachłystującej się Zachodem młodzieży, którą łatwo było podbechtać, że nie będą jej „czarni” mówić, z kim i kiedy może się „bzykać”.

Atak był o tyle łatwiejszy, że nagła obecność Kościoła i duchownych w życiu publicznym była jednym z najbardziej wyrazistych przejawów dokonującej się zmiany. W peerelu ksiądz nie mógł pojawić się nawet na zdjęciu w gazecie – zdejmowała je wtedy cenzura (w książce Artura Krajewskiego można znaleźć zakwestionowaną fotografię wypadku drogowego, która „spadła” z tego właśnie powodu). Cenzura nie dopuszczała też do realizacji filmów czy wejścia na afisz sztuk, w których ksiądz byłby jedną z aktywnych w akcji postaci; mógł wystąpić jedynie jako śmieszny, wsiowy proboszcz, element lokalnego kolorytu, ale broń Boże nie osoba z normalnego życia. Do legendy przeszła dyrektywa szefa gierkowskiej telewizji, wydana podczas pierwszej papieskiej pielgrzymki do Ojczyzny: „pokazywać tylko staruszki i zakonnice”. Kościół i religia zostały zamknięte w kruchcie. W angielszczyźnie, podając daty starożytnych wydarzeń, mówi się po prostu „BC” – „before Christ”, przed Chrystusem. I tak samo mówiło się i pisało u nas przed wojną. Komuniści narzucili zwrot „przed naszą erą” i ten językowy potworek do dziś ma się świetnie, podobnie jak pokrewne mu komunistyczne wynalazki w rodzaju nazywania Bożego Narodzenia „Gwiazdką”, a Wszystkich Świętych „Świętem Zmarłych”.

Skoro peerelu nie kontestowano, to peerel dla wielu ludzi pozostał normalnością. Obecność Kościoła w życiu publicznym – sama obecność – wydawała się więc tej normalności naruszeniem. „Kościół wtrąca się we wszystko”, skandowali zgodnie luminarze kultury i gwiazdki popu, co im zresztą zupełnie nie przeszkadzało od czasu do czasu występować z obowiązkowymi wyrazami uwielbienia dla Papieża – Polaka.