Problem przeprowadzenia Polski z totalitaryzmu do Europy i niewpadnięcia przy tym w otchłań nacjonalizmu był więc dla Michnika i jego współpracowników, w oczywisty sposób, problemem utrzymania narodowego żywiołu pod kontrolą światłej elity.
Rozwiązanie tego problemu, jak tu się starałem udowodnić, widział Michnik w zdezawuowaniu potencjalnych przywódców owego żywiołu, potencjalnych jego sojuszników, oraz jego haseł. Z jednej strony, drogą do „Polski otwartej, tolerancyjnej, europejskiej” było zohydzenie w oczach opiniotwórczej elity, a za jej pośrednictwem, całego społeczeństwa, wzorców, nazwijmy to tak nieprecyzyjnie, patriotycznokatolickich, z drugiej – wylansowanie wzorców konkurencyjnych.
Tylko że był w tym jeden haczyk, który Michnik przegapił. Jeśli, mówiąc najkrócej, uznajemy, że komunizm nie był złem – to i walkę z nim musimy przestać uważać za upoważniającą do szczególnej chwały. Zdejmując z Kiszczaka i Jaruzelskiego winę, jednocześnie odebrał Michnik sobie, Komitetowi Obrony Robotników i całej w ogóle antykomunistycznej opozycji, zasługi. A przecież prawo swojego środowiska do zajmowania w wolnej Polsce szczególnej pozycji wywiódł był właśnie z tych zasług.
Innymi słowy: dezawuując antykomunizm oraz jego najpowszechniejszą, patriotyczno-katolicką motywację, skutecznie zdezawuował też Michnik samego siebie i swoje środowisko.
Skoro wygląda to wszystko tak, jak mówi Michnik, to nie ma żadnego powodu, by obrony przed „jaskiniowym antykomunizmem” szukać u antykomunistów „niejaskiniowych”. Skoro tak było i tak jest, że nam zagraża katolicki kołtun i endek, to najlepszą obronę przed nimi znajdziemy nie u tych, którzy niegdyś razem z owym kołtunem i endekiem podgryzali peerel, ale u tych, którzy stanowią ich najbardziej wyrazistą antytezę – u postkomunistów.
Tym bardziej, skoro postkomuniści to pragmatycy, skoro są nie tylko europejscy i nowocześni, ale też sprawni, świetnie wykształceni, fachowi i skuteczni. A Unia Demokratyczna, później zwana Unią Wolności – to ludzie niewątpliwie godni szacunku, ale przeraźliwie niepraktyczni, wiecznie dzielący włos na czworo, niepotrafiący podejmować decyzji.
To samo, co sprzyjało skuteczności michnikowszczyzny w urabianiu opinii – jej swoiste rozmamłanie, rozmycie, owa ani lewicowość ani prawicowość, wieczne zasiewanie wątpliwości – zarazem obezwładniło pozostające pod jej przemożnym wpływem środowisko polityczne. Jako partia żywiąca ambicję pomieszczenia w sobie i socjalistów, i konserwatystów, i liberałów, Unia w prawie każdej sprawie „pięknie się różniła” i nic nie mogła zrobić, bo jedna frakcja blokowała drugą. Co więcej, nie mając wspólnoty ideowej ani programowej, siłą rzeczy eksponowała Unia swe jedyne spoiwo – poczucie wyższości. Ukształtowało to jej wizerunek jako partii przemądrzałych zarozumialców przemawiających zawsze nieznośnie mentorskim tonem. Najbardziej zagorzały zwolennik musiał w końcu mieć tego wyżej uszu.
Słowem – kto dał się „Gazecie Wyborczej” przekonać trochę, głosował na Unię Demokratyczną, ale ten, kto dał się jej przekonać całkowicie, wybierał SLD. Partię „pragmatyków” i ludzi skutecznych. Geremkowi i Kuroniowi niski pokłon, ale głos Kwaśniewskiemu i Millerowi. Był to wybór oczywisty, logiczny, narzucający się.
Jak Michnik mógł tego nie zauważyć? Powiem szczerze: nie umiem tego wyjaśnić inaczej, niż pychą.
Tylko ona może człowieka inteligentnego do tego stopnia pozbawić rozumu i kontaktu z rzeczywistością.
Były bohater podziemia niewątpliwie miał skłonność do pychy, podobnie jak i inne drobne przywary, zaświadczone we wspomnieniach jego towarzyszy z podziemia – na przykład wielką słabość do brylowania, bycia na świeczniku, obracania się wśród sławnych i wielkich tego świata. Jeśli ktoś zastanawiał się, jak do Michnika podejść, jak go dla swoich celów pozyskać – a wydaje mi się oczywiste, że komunistyczni generałowie się nad tym zastanawiali, bo takie osobowościowe analizy stanowiły w bezpiece rutynę – nie mógł nie uznać tych cech Michnika za najbardziej obiecujące. Ileż tam się musiało polać wazeliny, wie tylko nasz bohater i jego przyjaciele „z drugiej strony historycznego podziału”. Pewnie więcej niż wódki. Adam, jak my cię nie docenialiśmy, jaki ty jesteś mądry, jaki szlachetny, noblistom równy, słuchaj, powiedz nam, poradź nam, ty się na wszystkim tak dobrze znasz… Ach, wspaniale powiedziane, no, naprawdę, co za głowa…
Z kilku źródeł, niezależnych od siebie, słyszałem, że Adam Michnik zupełnie na poważnie uważa za swoją osobistą, historyczną zasługę fakt, że Kwaśniewski, Miller i pomniejsi postkomuniści nie poszli w kierunku nacjonalizmu ani powrotu pod skrzydła Moskwy, ale ku Unii Europejskiej i NATO. Że to on tak na nich wpłynął, dzięki swoim osobistym kontaktom, dzięki umoralniającym tyradom, jakie im wygłaszał i jakich słuchali ze skupioną uwagą (pewnie, by za jego plecami śmiać się w kułak, ale tego nie wiedział).
Jeśli Michnik naprawdę tak sądzi – a wierzę ludziom, w obecności których to mówił – i jeśli nie rozumie, jakie realne, namacalne i przeliczalne na walutę interesy skłaniały przywódców lewicy do takiego wyboru, tylko przypisuje sobie rangę słuchanego przez Millera czy Kwaśniewskiego autorytetu, to trudno o bardziej jaskrawy dowód, że kompletnie stracił kontakt z rzeczywistością i przeszedł do świata urojeń.
Świata, z którego wybudzony został boleśnie dopiero za sprawą ludzi, którzy w znanych całej Polsce prasowych relacjach doczekali się miana „Grupy Trzymającej Władzę”.
Prawica skłócona, rozbita i ośmieszona, „Solidarność” skompromitowana nieudolnymi rządami AWS, Kościół przerażony wybuchem antyklerykalizmu i zepchnięty do defensywy, władza nad państwem i nad państwowymi mediami trzymana mocno przez przyjaciół z lewicy, konkurencji w mediach żadnej, ot, parę prawicowych gazetek balansujących na krawędzi bankructwa, w tym, po upadku „Życia”, żadnego dziennika, obóz narodowo-katolicki zamknięty w radiomaryjnym getcie moherowych babć, co tydzień nowe zaszczyty, nagrody i tytuły honorowe, skrzętnie odnotowywane na drugiej stronie jego gazety. W świecie kultury, w środowiskach twórczych, na uniwersytetach michnikowszczyzna króluje niepodzielnie – nikt nie próbuje rewidować schematów odziedziczonych po peerelu, nikt nie przywraca pamięci, dajmy na to, pisarzom skazanym wtedy na zapomnienie, nie rewiduje utartych stereotypów, nie ośmiela się pisać historii najnowszej. Michnikowszczyzna poprzez klakę i nagrody rządzi hierarchiami w literaturze, w kulturze, zawsze ważnej dla niej w stopniu niewiele mniejszym niż media. Nawet Instytut Pamięci Narodowej, kierowany przez kompromisowego, akceptowalnego dla lewicy kandydata, którego przymioty charakteru zyskują mu u dziennikarzy i u podwładnych przezwisko „Galareta”, wydaje się spacyfikowany i chwilowo niegroźny.
Mając tyle powodów do triumfu, redaktor naczelny „Gazety Wyborczej” może u progu XXI wieku machnąć ręką na drobne niepowodzenie, jakim była marginalizacja jego własnego obozu politycznego. Tym bardziej, że choć do Platformy Obywatelskiej jest mu dalej, niż do Unii Wolności, podobnie, jak do tej ostatniej było mu dalej niż do Unii Demokratycznej – wciąż nie są to partie zdolne wystąpić przeciwko niemu. Blisko mu za to do ludzi sprawujących prawdziwą, realną władzę. Aleksander Kwaśniewski nieodmiennie słucha go z wielką atencją i okazuje szacunek – z racji częstych wizyt w Belwederze i rewizyt Kwaśniewskiego w Alei Przyjaciół przyjęło się w SLD nazywać Michnika „wiceprezydentem”. Wiele wskazuje, że sam Michnik czuje się kimś więcej, niż „wice” – czuje się mentorem prezydenta i jego przewodnikiem na trudnej drodze transformacji już nie tyle ustrojowej, co cywilizacyjnej. Leszka Millera i Włodzimierza Cimoszewicza również.
W tej sielance odzywa się tylko jeden zgrzyt: samozwańczy sekretarz Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, Włodzimierz Czarzasty (bratanek tego mędrca, którego za swą wyborczą wunderwaffe uznał przed laty Jaruzelski), sekuje spółkę „Agora” i blokuje jej ekspansję w mediach elektronicznych. Odwleka przyznanie radiu Tok FM obiecanych mu z dawna częstotliwości, mogących uczynić tę rozgłośnię przedsięwzięciem opłacalnym (nadając w kilku miastach bez prawa rozszczepienia pasm reklamowych, radio skazane jest na wieczny deficyt – ani to medium lokalne, ani krajowe, mediaplanerzy, choćby chcieli, nie mogą umieścić go w swoich budżetach), a po tym, jak Radio Zet po śmierci Andrzeja Wojciechowskiego wyłamało się z walki o wychowanie lepszego Polaka i poszło w czystą komercję, właśnie Tok FM ma się stać głównym głosem Sił Światłości urabiających elity. Tymczasem Rada, a konkretnie Czarzasty, zaczyna stawiać zgoła bezczelne żądania, także personalne.
Trudno sądzić, żeby redaktor naczelny „Gazety Wyborczej” nie interweniował w tej sprawie u swoich przyjaciół. Nic jednak pewnego o tym nie wiemy. Można się domyślać, że jest uspokajany i zapewniany, iż wszystkie sprawy ureguluje nowa, przygotowywana przez SLD ustawa. Na razie rząd Millera toczy walkę o przejęcie kontroli nad dziennikiem „Rzeczpospolita”. Gdyby Michnik mocniej stąpał po ziemi, musiałby już wtedy poczuć się zaniepokojony – czerwona mafia, trzymając już łapę na wszystkim innym, najwyraźniej chce mieć także swoje media, wyemancypować się spod kurateli Oberautorytetu. Tymczasem „Gazeta Wyborcza” wręcz wspomaga Millera w walce z kontrolującym drugą co do znaczenia polską gazetę zagranicznym koncernem, zamieszczając pokrętny i słabo udokumentowany artykuł demaskujący rzekome przekręty finansowe jego przedstawicieli. W tym samym mniej więcej czasie, w ramach szykan, zdaniem opozycji obliczonych na zmiękczenie udziałowców „Presspubliki” i skłonienie ich do odsprzedania pakietu kontrolnego spółki, odnośne władze zatrzymują im paszporty. Ta publikacja będzie potem przedmiotem procesu wytoczonego „Gazecie” przez „Rzeczpospolitą” – procesu niezwykle przewlekłego, bo okaże się, że Adam Michnik przez prawie rok nie może odebrać sądowych pism, a spółka „Agora” nie ma z nim kontaktu (!). Cóż, Michnik w ogóle jest człowiekiem trudno uchwytnym, a w takich sprawach zwłaszcza – krótko przed wydaniem tej książki odmówił stawienia się na procesie, który sam wytoczył był Józefowi Darskiemu i „Gazecie Polskiej”, z powodu pobytu za granicą, a traf chciał, że tego samego dnia został przez reportera sfotografowany pod swoim warszawskim mieszkaniem.